FAQ

Życie stawia nam wiele pytań, ale Biblia podsuwa istotne odpowiedzi.  Jeśli szukasz Bożej mądrości, nie bój się pytać, rozmawiać, sprawdzać. Zacznij od spotkania z Pismem Świętym, prosząc w modlitwie Ducha Świętego o prowadzenie i mądrość (warto zacząć od Nowego Testamentu).

Wszyscy jesteśmy poddani pewnym uniwersalnym prawom. Obwiązuje nas prawo grawitacji. Nie unosimy się fizycznie, chociaż większość studentów permanentnie unosi się ponad swoje sale wykładowe. Dzięki osiągnięciom nauki, potrafimy jednak wzbić się w powietrze i dolecieć na drugi koniec świata.

Obowiązują nas prawa biologiczne – musimy oddychać, jeść, spać, czasem kichać. Starzejemy się (panowie), zdobywamy doświadczenie (panie). Co nie znaczy, że nie powinniśmy kontrolować apetytu, że nie mamy żadnego wpływu na to, kiedy śpimy i w jaki sposób przechodzimy procesy związane z upływem lat. Mamy na to duży wpływ. Obowiązują nas prawa moralne. Tak, jak w przypadku wyżej wymienionych, na które mamy znaczny wpływ, w dużej mierze zależy od nas, jak będzie wyglądać nasze życie.

Możemy kochać, albo nienawidzić Możemy okazywać hojność, albo umacniać chciwość Możemy przebaczać, albo się mścić Możemy zachęcać, albo oskarżać Możemy budować jedność, albo ją rozbijać Możemy dobrze życzyć, albo przeklinać

I tu potrzebujemy Chrystusa. Bez Niego nasze wybory są często mylne, z powodu ludzkiej pychy i skończoności. Największym grzechem jest samowystarczalność, kiedy człowiek sam dla siebie staje się bogiem. To jest również naszą największą pokusą. Stać się takimi, jak Bóg. Na swój sposób próbował tego racjonalistyczny humanizm, komunizm, kapitalizm, a nawet dogmatyzm religijny.

Wszędzie tam, gdzie człowiek chce wyłącznie sam o sobie decydować, dochodzi do zwiedzenia. To przecież religia chrześcijańska starała się Biblią usprawiedliwić i wytłumaczyć ustrój feudalny, nierówności społeczne, pogromy Żydów, niewolnictwo. Dogmatyzm religijny był tak samo winny grzechu pychy i samowystarczalności, jak antyreligijny humanizm. Jaka to ironia losu, gdy religia głosząca potrzebę Boga przestaje Go potrzebować.

Pomimo faktu, że możemy latać samolotami, każdy wie, że należy respektować prawo grawitacji. To, że wiem więcej na temat pokonywania ziemskiego przyciągania, nie znaczy, że mogę skoczyć z dachu myśląc, że mój poziom wiedzy ochroni mnie przed złamaniem lub śmiercią.

Błędem człowieka współczesnego jest myślenie, że skoro nasza wiedza o ludzkim ciele, Ziemi i Wszechświecie jest dużo większa niż dwieście lat temu, możemy zignorować duchowe prawa. Badania naukowe potwierdzające, że Ziemia istnieje miliony lat nie mogą zanegować tej prawdy, że Bóg ciągle jest Bogiem.

Człowiek, mimo swojego dorobku i wiedzy, potrzebuje Boga tak samo dzisiaj, jak potrzebowano Go w starożytności. Rozum i wiedza nigdy nie zastąpią Boga. Człowiek cały czas jest tak samo ludzki, skażony grzechem i śmiertelny. Nie można zignorować Bożego prawa miłości i łaski, tylko dlatego, że potrafimy odczytać DNA. Historia pokazuje, że rozwój naukowy nie oznacza, że ludzie są dla siebie lepsi.

Ciągle aktualne jest nawoływanie mędrca: Zaufaj Panu z całego serca i nie polegaj na swoim rozumie.

Mariusz Muszczyński
pastor, autor książek, pisze w portalu NieboiZiemia.pl

Spokojny namysł nad światem podpowiada istnienie Stwórcy.

Bóg istnieje, bo dzięki Niemu życie wielu ludzi uległo zmianie. Przemiana pod wpływem Boga to dla większości chrześcijan koronny dowód na Jego istnienie. Wierzę w Boga – mówią – bo spotkałem Go w swoim życiu. Nie znaczy to jednak, że wierzący nie poszukują poza swoimi osobistymi doświadczeniami argumentów wskazujących na istnienie Stwórcy.

Co, poza Biblią, poza osobistym, wyrastającym z wiary doświadczeniem, może prowadzić do wniosku, że Bóg rzeczywiście istnieje? Zastanawiało się nad tym wiele osób. Ciekawych odpowiedzi udzielił żyjący w XIII w. Tomasz z Akwinu. Napisał o pięciu drogach, które prowadzą do Boga. Nie są to dowody w rozumieniu nauk przyrodniczych. Nie odkrywają fizycznych śladów pozostawionych przez Boga. Wskazują za to, że spokojny namysł nad światem może podpowiadać nam istnienie Stwórcy.

Pierwsza droga

Wszystko wokół podlega zmianom. Rzeczy, które nas otaczają, mają w sobie możliwość zmiany. Winogrono może stać się winem. Kijanka, żabą. Z nasiona powstaje drze­­wo. Tyle ruchu i zmian wokół nas. Jedno ciało porusza drugie. Każdy r­uch coś wywołało. Gdzie jest źródło wszelkiego ruchu? Co jest jego przyczyną? Ktoś, kto sam jest nieporuszony, kto jest pierwszym poruszycielem. Bóg.

Druga droga

Dlaczego świat wokół nas trwa? Dlaczego istnieje? Teraz, w tej chwili? Musi być tego jakaś przyczyna. Wszystko ma swoją konkretną przyczynę. Każdy skutek zostaje wywołany przez jedną lub wiele przyczyn. Co jest przyczyną istnienia, trwania wszystkiego? Jakaś przyczyna, która stoi u początku wszystkich przyczyn. I nie chodzi tu, podobnie jak w rozważaniach o ruchu, o łańcuszek przyczyn cofający się w przeszłość, lecz o łańcuchy przyczyn i skutków w dniu dzisiejszym. Co teraz stoi za wszystkimi przyczynami i ich skutkami? Ktoś, kto jest pierwszą przyczyną, przyczyną bez żadnej już przyczyny. Bóg.

Droga trzecia

Rzeczy wokół nas są kruche. Nie musiałyby istnieć, a istnieją. Nie są konieczne, bo przecież przemijają. Rośliny, zwierzęta, ludzie. A jednak, mimo że nie są konieczne, istnieją. Co sprawia, że trwają, chociaż wcale nie muszą? Co stoi za istnieniem niekoniecznych rzeczy? Co podtrzymuje je wszystkie teraz w istnieniu? Ktoś, kto istnieje koniecznie. Jest w pełni istnieniem. Bóg.

Czwarta droga

Wszystko, co nas otacza, ma różne stopnie doskonałości, skomplikowania. Jedne organizmy są doskonalsze od innych. Wartości takie jak np. dobro, piękno, prawda nie realizują się w żadnym z organizmów w pełni. Coś jest dobre, inne lepsze, jeszcze inne lepsze od poprzedniego. Czy obserwacja tej hierarchii nie prowadzi nas do wniosku, że musi istnieć dobro, piękno i prawda w pełni? To właśnie Bóg.

Piąta droga

Obserwując świat, jego skomplikowanie, patrząc na gwiazdy, planety, rośliny, zwierzęta dostrzegamy celowość procesów fizycznych, chemicznych, biologicznych. Wszystko dzieje się w jakimś celu. Wszystko jest ze sobą powiązane. Celowość jest znakiem rozumności. Co jest źródłem zmierzania wszystkiego do konkretnego celu? Najwyższy intelekt. Bóg.

Nietrudno zauważyć, że pięć dróg prowadzących do myśli o Bogu, bardzo do siebie zresztą podobnych, zbiega się z objawieniem zawartym w Biblii. Bóg przedstawia się na kartach Pisma Świętego jako Ten, który jest. Pełnia istnienia, najdoskonalszy z istniejących, przyczyna wszystkiego, co było i co jest. Ale Bóg, który objawia się człowiekowi w Biblii, jest równocześnie Kimś więcej. Jest Ojcem, który ukochał swoje stworzenie, który ukochał człowieka.

Paweł Biedziak
starszy zboru na Siennej, kaznodzieja, dziennikarz

Jedno z najczęściej zadawanych pytań w kwestii Boga brzmi: Jeśli Bóg istnieje, dlaczego na Ziemi jest tyle zła?

Już w starożytności Epikur stwierdził, że Bóg musi być słaby lub zawistny, a jeśli jedno i drugie jest prawdą, to nie jest Bogiem. Jeżeli Bóg istnieje i jest przy tym wszechmocny i dobry jak twierdzą chrześcijanie, to jak wytłumaczyć cierpienia, wojny, głód, holokaust, noc św. Bartłomieja i wiele innych makabrycznych wydarzeń?

Wiemy z relacji naocznych świadków, jak wielu chrześcijan obecnie cierpi z powodu swojej wiary. Są zabijani, torturowani, wypędzani ze swoich domów. Jeśli Bóg kocha, dlaczego spotyka ich tak straszliwe zło? Jak pogodzić Bożą dobroć z ogromem zła? Jak to możliwe, że Bóg jest miłością?

Zadałem sobie jeszcze inne pytanie. Czym jest małżeńska miłość po 28 latach? Stwierdziłem, że choć jestem w samym centrum tego zagadnienia, nawet na tak oczywiste pytanie nie mam jednej, prostej odpowiedzi. Na wieloletnią miłość mojej żony i moją składa się szereg trudnych do zdefiniowania symboli, ledwo wyczuwalnych niuansów, delikatnych wewnętrznych przekonań. Są one jak cieniutkie nitki, łączące nas w sposób wyjątkowy. Na ważne życiowe pytania nie ma prostych odpowiedzi.

W dzieciństwie bawiliśmy się w podchody. Były strzałki, znaki, mające zaprowadzić nas do celu. Całe nasze życie to swojego rodzaju podchody. Biblia daje nam wiele znaków wskazujących na to, że Bóg jest Bogiem miłości. Na pytanie o koegzystencję miłości i zła, Bóg nam wprost nie odpowiada, ale podpowiada.

Z tych podpowiedzi możemy wyciągnąć wniosek, że zło, dzięki Bożej łasce i miłości, nabiera z perspektywy wiary radykalnie nowego znaczenia. Kiedy byłem w Australii, pojechałem ze znajomym na ryby. Złowiliśmy płaszczkę, która ma śmiertelnie trujący kolec. Trzeba było w pierwszej kolejności odciąć go szczypcami.

Boże wielkie miłosierdzie, w kontekście zła, rzuca na nasze życie nowe światło. Krzyż Chrystusa zmienił na zawsze znaczenie cierpienia. Samo zło nie przestało istnieć, ale jego kolec został odcięty. Śmierć została na zawsze pozbawiona swojego żądła!

Wróćmy do gry w podchody – jedną z danych nam podpowiedzi jest odkrycie, że zło może służyć Bożym celom. Grzechy synów Jakuba były przyczyną sprzedania ich brata Józefa do Egiptu. Grzechy żony Potyfara były przyczyną uwięzienia Józefa. Historia ta jest pełna ludzkiego zła. W tajemniczy dla nas sposób Bóg wplata zło w zbawienie (podobnie stosuje się truciznę w medycynie). Stwórca w swojej mądrości i miłości wykorzystuje każdy materiał do tworzenia dobra. Ostatecznie Józef oświadcza swoim braciom, że po pierwsze, nie oni przysłali go do Egiptu, lecz Bóg. Po drugie, oni planowali zło, ale Bóg wykorzystał to do swoich celów. Z tego wnioskujemy, że Bóg nie jest okrutny, ale miłosierny. Okazuje swoje miłosierdzie wobec ludzkiej wolności i wobec decyzji wyboru zła.

Stwórca dał ludzkości wolność, a równocześnie chce naszego dobra. Bóg, nie naruszając ludzkiej wolności, tworzy z niej dobro. To jest wielka tajemnica łaski. Stwórca posługuje się ludzkim grzechem, by ostatecznie dać ratunek. Istnienie zła jest elementem wolności, a wolność jest dowodem Bożej miłości. Wybierajmy zatem dobro, ale nawet zły wybór Bóg może wykorzystać do swoich dobrych celów. Taka jest nasza nadzieja. W Nim każda historia ma dobre zakończenie.

Mariusz Muszczyński
pastor, autor książek, pisze w portalu NieboiZiemia.pl

Nawrócenie nieodłącznie kojarzy się z drogą, a w zasadzie ze zmianą drogi złej na drogę dobrą, albo złego kierunku na właściwy. Żyjemy w kulturze, która bardzo mocno zwraca uwagę na aspekt moralny tej zmiany. Ktoś porzuca złe czyny (złą drogę) i bardzo stara się, aby one nie pojawiały się więcej w jego życiu. Wybiera czynienie dobra (dobrą drogę, właściwy kierunek). Niekiedy takiej przemianie towarzyszy jakaś przysięga, obietnica związana z odwróceniem się od zła.

I chociaż taka zmiana życia z niemoralnego na bardziej moralne może być motywowana religijnie, a nawet brać swój początek z lektury Pisma Świętego, które zawiera przecież wezwania do dobrego życia i formułuje jego zasady, wciąż w świetle Nowego Testamentu będzie jej czegoś istotnego brakowało. Czego?

Pierwsze zdanie jakie wypowiada Jezus w ewangelii Marka brzmi: „Czas się wypełnił i bliskie jest królestwo Boże, nawracajcie się więc i wierzcie w Ewangelię” (Mk 1,15).

Tym sposobem nawrócenie zostaje przez Jezusa związane z bliskością Bożego królestwa i wiarą w Ewangelię, czyli Dobrą Nowinę. Moralna przemiana życia nie jest więc celem samym w sobie. Staje się raczej przygotowaniem na coś większego, na coś przerastającego dokonania człowieka. Na Boże królestwo i Dobrą Nowinę. A co to takiego?

Marek zaczyna swoją księgę w następujący sposób: „Początek Ewangelii o Jezusie Chrystusie, Synu Bożym” (Mk 1,1). Pisząc o Ewangelii (Dobrej Nowinie), każe czytelnikom zwrócić uwagę na Jezusa i dostrzec w Nim Boże działanie.

Zwrócenie uwagi na Jezusa całym swoim życiem, z całego serca, z całej duszy, ze wszystkich sił i zdolności swoich pozwala uwierzyć, że zostaliśmy przez Boga ukochani do końca (J 13,1). Że był gotów oddać życie swojego Syna, aby nas uratować (J 3,16). Zawrócić z drogi zagłady. Wyprowadzić z krainy cierpienia, śmierci, grzechu, smutku, samotności, niepokoju, lęku, kruchości istnienia. Ludzka natura, nasze człowieczeństwo zostało przeprowadzone w Jezusie przez śmierć do nowego życia. W ten sposób Bóg doprowadził nas na Spotkanie ze Sobą w królestwie uratowanych (zawróconych) od śmierci. Wszystko to stało się na Krzyżu oraz w dniu Zmartwychwstania. Usłyszeliśmy wówczas słowa Jezusa, które stanowią najpiękniejszą opowieść o Spotkaniu człowieka z Bogiem w Jego królestwie: „Pokój wam” (Shalom).

Wezwanie do nawrócenia jest więc w istocie zaproszeniem na Spotkanie z Bogiem. Człowiek nawrócony to ten, który wybrał się w drogę do królestwa uratowanych na spotkanie z Bogiem. Może tam wyruszyć z pustymi rękami, bez żadnych zasług. Nie zwleka, bo czas się wypełnił. Ale wie, że nie pójdzie samotnie. Przewodnik – który ukochał wędrowców do końca – już czeka, by iść z każdym z nas dzień po dniu, chwila po chwili, w każdym uderzeniu naszego serca (Mt 28,20 i J 12,32). Droga z Nim stanie się niesamowitą przygodą. Jednym z pierwszych i najciekawszych odkryć będzie dostrzeżenie, że królestwo Boże jest już pośród nas. Że Spotkanie już trwa (I Kor 3,16). A nawrócone, dobre i prawe życie jest pełną radości odpowiedzią wędrowca idącego za dobrym Przewodnikiem.

Paweł Biedziak
starszy zboru na Siennej, kaznodzieja, dziennikarz

Człowiek, który żyje z dala od Boga, potrzebuje nawrócenia. Gdy Duch Święty działa w jego sercu, grzech, który był dotąd ignorowany, staje się ciężarem, człowiek zaczyna rozumieć swoją niedoskonałość i zachwycać się świętością Boga. Rodząca się wiara prowadzi go pod krzyż, gdzie każdy grzech został usprawiedliwiony dzięki śmierci Jezusa. Razem z Jezusem zaczyna nowe życie, wolny od dawnych win. Staje się dzieckiem Bożym.

Jednak szybko okazuje się, że grzech jest elementem również tego odrodzonego, chrześcijańskiego życia. Stajemy się nowymi ludźmi, ale wciąż zmagamy się ze swoją starą naturą. Odkrywamy, że pełnia doskonałości będzie naszym udziałem dopiero w niebie, a tymczasem, tu na ziemi, wciąż się potykamy. Jesteśmy usprawiedliwionymi grzesznikami.

Dlatego Pismo Święte mówi często o tym, jak rozprawiać się z codziennym grzechem. W 13 rozdziale Ewangelii Jana znajdujemy historię wieczerzy paschalnej, podczas której Jezus myje uczniom nogi. Piotr Apostoł wzbrania się przed tym umywaniem, ale Jezus tłumaczy mu znaczenie tego gestu – i wtedy Piotr pragnie być umyty, i to cały. Pan Jezus wypowiada znamienne słowa: „Kto jest umyty, nie ma potrzeby myć się, chyba tylko nogi, bo czysty jest cały. I wy czyści jesteście…” (J 13,10). To pokazuje nam, że Jezus, patrząc na nas z perspektywy krzyża, widzi nas jako ludzi pojednanych, czystych. Niemniej jednak, nasze duchowe „stopy” ulegają zabrudzeniu i potrzebujemy codziennego oczyszczenia.

Słowo Boże z jednej strony zachęca nas do chodzenia w światłości, a z drugiej strony realistycznie diagnozuje nasz stan: jeśli mówimy, że nie ma w nas żadnej niedoskonałości, kłamiemy i z Boga czynimy kłamcę. W pierwszym i drugim rozdziale I Listu Jana można znaleźć bardzo pomocną metodę postępowania wobec własnych słabości: „to wam piszę, abyście nie grzeszyli. A jeśliby kto zgrzeszył, mamy orędownika u Ojca, Jezusa Chrystusa, który jest sprawiedliwy. On jest ubłaganiem za grzechy nasze…”. A więc chrześcijanin, który upadł, powinien wyznać to przed Bogiem i prosić Go o przebaczenie.

W 5 rozdziale listu Jakuba czytamy o „wyznawaniu grzechów jedni drugim”. Nie było to to samo, czym jest obecnie spowiedź w rozumieniu instytucji, ale taka praktyka była i wciąż jest obecna w Kościele. Faktycznie są grzechy, które obciążają nas na tyle mocno, że potrzebujemy je wypowiedzieć, wyznać publicznie. Czasem potrzebujemy usłyszeć zapewnienie o miłości i przebaczeniu, potrzebujemy świadka swojego opamiętania. Uważam, że to dobra praktyka.

A jednak niezmiennie kwestia pojednania z Bogiem jest naszym indywidualnym zadaniem, a jedynym pośrednikiem Bożego przebaczenia pozostaje Jezus Chrystus. Pismo Święte podkreśla to wielokrotnie, mówią też o tym fragmenty dotyczące Wieczerzy Pańskiej, zachęcające, byśmy „sami siebie osądzali”, czyli samodzielnie oceniali jakość swojego życia i prosili o przebaczenie w tym, co niezgodne z Bożą wolą. Nie trzeba tu drugiego człowieka, który w imieniu Boga udziela nam rozgrzeszenia. Oczyszczenie zawsze pochodzi bezpośrednio od Pana.

Jakie są warunki odpuszczenia grzechu? Po pierwsze, potrzeba prawdziwego opamiętania. Jeśli przepraszam Boga, muszę być przekonany, że nie chcę tkwić w tym, co złe, że ten upadek sprawia mi ból, jest ciężarem. Jednoznacznie odwracam się od grzechu i idę dalej za Jezusem. I nawet jeśli w przyszłości zdarzy się ponownie popełnić ten sam grzech, nie trzeba się zniechęcać, nie trzeba zakładać, że ten upadek jest już częścią mojego DNA. Panowanie nad grzechem i uświęcenie to długofalowy proces i w ten sposób powinniśmy postrzegać swój rozwój – czasem uczymy się bardzo powoli. Opanowujemy jedną dziedzinę życia i Duch Święty podsuwa nam pracę nad kolejną, a po czasie trzeba nieraz wrócić i na nowo zmierzyć się z tym, co kiedyś nie sprawiało już problemu. Ale jeśli zaczynamy widzieć, że tracimy nad jakąś sferą kontrolę, to bardzo ważne będzie spotkanie z duszpasterzem, który jest dla nas trochę jak spowiednik czy coach, a nieraz także terapeuta.

Dobrze, by powrotowi do Boga towarzyszyło też zadośćuczynienie. Jeśli kogoś skrzywdziłem np. poprzez kradzież, powinienem zwrócić to, co zabrałem. Mam wrażenie, że instytucja zadośćuczynienia jest dziś niepopularna, wolimy podkreślać znaczenie osobistej pokuty przed Bogiem – ale przecież jedno nie przeczy drugiemu. Bóg przebacza, ale i oczekuje, żebyśmy jako sprawcy krzywdy przeprosili i naprawili to, co niesprawiedliwe, działaniem sprawiedliwym. Ten aspekt jest wciąż ważny i jest świadectwem naszej miłości do Boga.

Pamiętajmy, że żaden upadek nie może przekreślić Bożej miłości i odciąć nas na zawsze od drogi pojednania. Warunkiem zbawienia jest wiara w Chrystusa, który na krzyżu przebaczył cały mój dług. To pewny fundament, na którym możemy się oprzeć. Dlatego dbajmy o to bieżące „mycie nóg” – inaczej grzech mógłby nas opanować na tyle, że odrzucimy Chrystusa, a to jest już bardzo niebezpieczne położenie.

Arkadiusz Kuczyński
pastor zboru na Siennej

Jedność – piękne słowo, często opacznie rozumiane jako jednomyślność czy jednakowe poglądy. Zawsze można stworzyć pozorną jedność, wyrzucając tych, którzy myślą inaczej, poprosić o milczenie w pewnych tematach, sprzątnąć pod dywan niewygodne fakty. Jeśli dobierzemy sobie ludzi, którzy myślą podobnie możemy stworzyć ułudę, że osiągnęliśmy to, o co modlił się Jezus dla swoich wyznawców.

Czasem mylimy jedność z tzw. świętym spokojem. Nie chcemy dyskusji, trudnych pytań, bo może okazać się, że nie zawsze mamy na nie odpowiedź. Pod pozorem zachowania jedności nie pozwalamy na dyskusję czy wymianę poglądów.

Źle rozumiana jedność sprawia, że ci, którzy dostrzegają słabości czy błędy lub inaczej widzą pewne kwestie, oskarżani są o sianie niezgody. Marcin Luter, wzywając do zmian w kościele, został uznany za jego wroga – ale czy to on był zagrożeniem, czy raczej reakcja jego zwierzchników doprowadziła do kolejnego podziału chrześcijaństwa? Gdyby posłusznie milczał, ludzie nie usłyszeliby, że do życia i zbawienia wystarczy jedynie łaska, jedynie wiara, jedynie Pismo, jedynie Chrystus.

Prawdziwa jedność jest możliwa tylko wtedy, gdy uznamy swoją odmienność. Każdy z nas jest inny, inaczej odbieramy i rozumiemy świat, na co innego zwracamy uwagę. Możemy się nie zgadzać, toczyć dyskusje, przedstawiać swój punkt widzenia. Tak naprawdę, dopiero łącząc różne poglądy mamy szansę zobaczyć pełny obraz rzeczywistości. Jezus uczył tego swoich uczniów, mówiąc „kto nie jest przeciwko nam, jest z nami” (Mk 9;40).

Jak więc budować jedność? Jeśli osoba Jezusa Chrystusa, którego uznajemy Panem i Zbawicielem staje się centrum naszej wiary i naszego życia, możemy zachować jedność, polegając nie na jednakowych poglądach, ale na miłości Bożej. To Boża miłość łączy ludzi, którzy w innych okolicznościach nie chcieliby mieć ze sobą nic wspólnego.

Bogna Kuczyńska
pastorowa z Siennej, dyrektorka Chrześcijańskiej Poradni

W starym testamencie powołanie do służby Bogu miało zazwyczaj charakter elitarny. Kiedy poznajemy historie Jeremiasza, Gedeona, Eliasz czy Elizeusza, odkrywamy, że Bóg wybierał sobie i powoływał spośród Izraela jakiegoś jednego, szczególnego męża Bożego, który stawał się znakiem dla Bożego Ludu, szczególnym Bożym posłańcem. A więc służba dla Pana była w Starym Testamencie czymś wyjątkowym. Widać to zarówno w świątyni, gdzie wybrane plemię mogło usługiwać, ale też widać to w profetycznej tradycji Izraela, gdzie tylko wyjątkowe osoby doświadczały takiego zaszczytu.

Pod tym względem Nowy Testament jest zupełnie inny, ponieważ mówi o powszechnym kapłaństwie i powszechnym powołaniu do służby dla Pana. Bardzo dobitnie mówi o tym fragment z 1 Listu Piotra 2,9: „Ale wy jesteście rodem wybranym, królewskim kapłaństwem, narodem świętym, ludem nabytym, abyście rozgłaszali cnoty tego, który was powołał z ciemności do cudownej swojej światłości”. W świetle Nowego Przymierza, wszyscy jesteśmy powołani do naśladowania Jezusa Chrystusa. Wszyscy jesteśmy powołani, by być świadkami Pana Jezusa i Jego ewangelii zbawienia. Wszyscy jesteśmy też członkami Jego Ciała, czyli Kościoła i w tym ciele każdy z nas ma do spełnienia niepowtarzalną funkcję.

Dlatego kościoła nie tworzą już wybrańcy, elity, ale do budowania Bożego Królestwa powołany jest każdy z nas. Każdy z nas, niezależnie od tego kim jest, jakie ma talenty czy zawód, jaką przeszłość, jak skromny czy imponujący staż wiary – jeśli tylko jest w Chrystusie, jest powołany, by naśladować swojego Pana i Zbawiciela, by dzielić się Ewangelią z całym światem i służyć budowaniu Kościoła. Tę prawdę znakomicie podsumowują fragmenty z 12 rozdziału 1 Listu do Koryntian i 4 rozdziału Listu do Efezjan. Ty również masz do odegrania konkretną rolę w Bożym planie!

Powołanie jest nam dane, ale każdy z nas musi je w swoim życiu odkryć i przyjąć. Bóg planuje naszą przyszłość i oddziaływanie, tak jak zaplanował życie proroka Jeremiasza, na długo przed jego narodzeniem. Kiedy prorok usłyszał Boży głos, cała jego ludzka natura bała się pozytywnie odpowiedzieć na to powołanie. Miał świadomość nie tylko swojej niekompetencji, ale też przeczuwał, ile będzie go kosztowało wierne trwanie w służbie. Nie wahał się jednak odpowiedzieć z wiarą.

Służba zawsze wiąże się z jakąś ceną. Dla Jeremiasza była to samotność i odrzucenie, dla Ciebie może to być coś zupełnie innego. Jednak niezależnie od tego, czy Twoja służba będzie mała czy wielka, czy będziesz śpiewać w uwielbieniu, głosić Słowo, podawać kurtki w szatni czy opiekować się dziećmi, musisz mieć świadomość, że bycie dyspozycyjnym dla Pana wiąże się z poświęceniem. Nie da się osiągnąć czegoś wartościowego z doskoku. Wielkie i trwałe dzieła powstają przez wyrzeczenia i wytrwałą pracę.

Jednak nie zapominaj, że z wezwaniem do służby wiąże się nie tylko cena, ale przede wszystkim wielkie błogosławieństwo. Słowo Boże wielokrotnie i bardzo wyraźnie mówi, że każdy, kto dochowuje wierności nawet w najmniejszej z odpowiedzialności danej przez Boga, nie zostanie bez nagrody, bez Bożej życzliwości. Ja osobiście wierzę, bo sam też tego doświadczam, że jest to prawda zarówno w odniesieniu do doczesności, jak i wieczności.

Jeśli więc jesteś osobą zaangażowaną w budowanie Bożego Królestwa, nie rezygnuj, nie przestawaj dawać z siebie tego, co najcenniejsze. To co robisz ma większy sens i znaczenie niż myślisz! A jeśli nie odkryłeś jeszcze swojego powołania lub obawiasz się postawić krok wiary i zacząć je realizować, zachęcam – zaufaj Panu tak, jak zrobił to Jeremiasz. Odkryj styl życia, który duchowych egoistów zamienia w altruistów. Tylko naśladowanie Jezusa daje prawdziwą radość i spełnienie, również w kontekście służby.

Arkadiusz Kuczyński
pastor zboru na Siennej

Brak przebaczenia jest jak jazda samochodem na hamulcu ręcznym. Niby do przodu, ale bardzo ciężko. Wobec doniosłości życia, ludzkie poczucie sprawiedliwości jest niewystarczające. W życiu nie wystarczy kierować się bezdusznym legalizmem czy tylko literą prawa. Stwórca zaprasza nas, byśmy odkryli w sobie potrzebę miłosierdzia wobec drugiego człowieka, nawet wroga.

Przebaczyć czy szukać sprawiedliwości? Każdy z nas sam musi na to pytanie odpowiedzieć. Nasze życie wciąż wymaga reakcji na cierpienie. To, że trzeba napiętnować zło i demaskować zbrodnie nie budzi wątpliwości. Problem zaczyna się, gdy mamy zająć stanowisko wobec sprawców niesprawiedliwości. Szukać odpłaty czy przebaczyć? Jeśli jesteśmy skłonni przebaczyć, czy nie będzie to gest przyzwolenia na zło?

Czy przebaczenie nie jest zaprzeczeniem sprawiedliwości? Przebaczenie wychodzi ponad sprawiedliwość, jest inną kategorią życia. Potrzebujemy Bożej łaski, by móc żyć przebaczającym stylem życia. Potrzebujemy zaufać, że Bóg ma rozwiązanie każdego problemu.

Wszelki ludzki postęp opiera się łasce, ponieważ łaska daje nam kolejną szansę. Bez przebaczenia nie może się stać nic nowego. Każdy nowy dzień jest dowodem nowej szansy. Każdy poranek przypomina nam, że Boża miłość jest codziennie świeża i nowa. Bóg jest skandalicznie miłosierny. Jego przebaczenie jest bez limitu. Do dziś Kościół nie potrafi w pełni tego przyjąć. W zdaniu: „Błogosławieni miłosierni albowiem oni miłosierdzia dostąpią” niektórzy rozumieją tylko słowo „oni”.

Historia Jima Eliota i jego towarzyszy pokazuje istotę przebaczenia. W 1956 roku w Ekwadorze plemię Auca zabiło włóczniami pięciu młodych misjonarzy. Pozostawili żony, łącznie dziesięcioro małych dzieci i jedenaste w drodze. Rok później, siostra jednego z zabitych i żona Jima Eliota wraz z córką zamieszkały wśród tego plemienia. Człowiek, który zabił trzech z pięciu misjonarzy, został chrześcijaninem. Wielu z tego plemienia zostało później misjonarzami dla innych plemion całego regionu. Niektórzy z nich również zginęli śmiercią męczeńską.

Przyszłość zaczyna się od przebaczenia. Aby w pełni zaakceptować rzeczywistość, należy jej wybaczyć to, jaka ona faktycznie jest. Przebaczenie jest jedyną drogą do zerwania z przeszłością. Nie wolno nam wypierać ciemnych stron życia, jednocześnie nie wolno nam w nich pozostać. Przebaczenie to zdolność wykorzystania złej przeszłości do budowania dobrej przyszłości.

Przebaczenie jest innym imieniem miłości. Ta miłość wywodzi się z serca Boga. Jej najgłębszym i najbardziej wzruszającym aspektem jest bezgraniczna zdolność przebaczania. Bóg nie kocha nas pod warunkiem, że się zmienimy. On nas kocha po to, byśmy się mogli zmieniać. Należy umieć skonfrontować nieprzebaczenie w swoim własnym sercu, w swojej postawie i sposobie myślenia i podjąć decyzję, by oddać je Bogu, wypuścić, porzucić na zawsze. Bo przebaczyć znaczy zacząć na nowo żyć.

Mariusz Muszczyński
pastor, autor książek, pisze w portalu NieboiZiemia.pl

31 października 1517 roku Marcin Luter miał przybić do drzwi kościoła w Wittenberdze 95 tez do dyskusji. Tezy te wziął pewien drukarz, widząc ich potencjał nie tylko akademicki, ale również handlowy i społeczny – jako przekonań, które wyrażają obecne wśród Niemców poglądy i potwierdzające ich zasadność. Okazało się, że miał rację. W ten sposób rozpoczęła się wielka zmiana w Kościele Zachodniej Europy, a docelowo – w kościele światowym, gdyż ze względu na wielką ekspansję Europejczyków mniej więcej od tego samego momentu, idee i wartości protestanckie rozprzestrzeniły się na cały świat.

Reformacja wskazała na autorytet Pisma ponad Kościołem.

Luter a za nim pozostali reformatorzy wskazali na Pismo jako zewnętrzny, obiektywny autorytet ponad Kościołem. Ich zdaniem Kościół ewidentnie się mylił – zarówno w kwestii odpustów jak i kilku innych (np. istnienie czyśćca, czy władzy papieskiej). Dla ówczesnych – jak zresztą chyba i wielu współczesnych – była to myśl bardzo niewygodna i obrazoburcza. Kościół się nie może mylić, bo to Kościół jest głosem Bożym na ziemi – myśleli. Nieprawda – odpowiadają reformatorzy. Głosem Bożym na ziemi jest Słowo Boże, Biblia. Kościół natomiast jest strażnikiem zdeponowanej w owym źródle prawdy. Nie ma jej jednak sam w sobie. MUSI strzec samego siebie, aby nie zatracić owej ewangelicznej soli, aby nie zwietrzeć.

Reformacja wskazała na aktualność i skuteczność Ewangelii zawartej w Piśmie.

Luter czytając List apostoła Pawła do Rzymian 1:18-19 zrozumiał ewangelię, której nie mógł mu wyłożyć nikt w Kościele. Zrozumiał na nowo dostępność łaski Bożej, Bożą otwartość na grzesznika, który przychodzi do Niego w imieniu Chrystusa prosząc o wybaczenie grzechów. Zrozumiał, że Bóg nie stawia wtedy przed nim całego zestawu osiągnięć, które owo przebaczenie warunkują, ale raczej chętnie przyjmuje i obdarza mocą Ducha, aby w owym przebaczeniu trwać.

Te ewangeliczne prawdy dzisiaj znajdują recepcje również poza protestantyzmem, w wielu środowiskach katolickich. Warto jednak pamiętać, że historycznie rzecz biorąc, bez reformacji protestanckiej, byłyby zakryte. To Reformacja dała Pismo na powrót chrześcijanom do ręki z wezwaniem: masz, czytaj i żyj tym, co czytasz.

Reformacja skupiła Kościół na samym Chrystusie.

Czytając Pismo, reformacja odkryła proste przesłanie, tak Starego, jak Nowego Testamentu. Ono nie zachęca do podzielności uwagi na różnych świętych. Nie mówi również nic o ich skuteczności, jako patronów naszych zmagań w określonych sytuacjach codzienności. Natomiast jasno, prosto, bez zahamowań, a przeciwnie, zdecydowanie i bezkompromisowo wskazuje na Chrystusa, jako jedynego pośrednika między Bogiem a ludźmi.

Chrystus jest bowiem jeden dla wszystkich, ten sam, na wieki. Dostępny. Siłą chrześcijaństwa nie są relikwie i wysoko wyspecjalizowani święci od każdego kłopotu, ale jeden, wszechmocny, umiłowany przez Ojca Pośrednik, doskonały Zbawiciel, Władca nad narodami, który ma być wywyższony dla chwały Ojca. On zmienia. On posyła swego Ducha. On jest skuteczny, jako zarówno pośrednik, jak doskonały przykład. W nim mamy pełnię i nic więcej nam nie potrzeba.

Reformacja przywróciła prostotę i znaczenie otrzymywanego przebaczenia.

Przebaczenie jest w Chrystusie. Za darmo. Bez wypominania i ukrytych punktów umowy. Pamiętam, jak mnie to dotknęło, gdy to pierwszy raz usłyszałem. Bałem się o swoje zbawienie. Nie za bardzo wiedziałem, jak to działa. Skąd w zasadzie mam być pewien, że jestem zbawiony? Albo przynajmniej: że idę w dobrą stronę? Nie miałem pojęcia.

Jasne stwierdzenia Pisma, głównie apostoła Pawła, przekonały mnie do tego, że wszystko, czego potrzebuje, to przyjść do Chrystusa, powierzyć Mu swoje życie – a On się o mnie zatroszczy. Tak też uczyniłem i tak też On łaskawie czyni, od ponad 20 lat.

Reformacja owo moje doświadczenie opisała w formie prostych zasad:

– zbawienie jest tylko w Chrystusie (do Niego i nikogo innego mam skierować swa prośbę);

– tylko przez wiarę (jedyne, czego Bóg od człowieka oczekuje, to właśnie owego zawołania, przyzwania, prośby, zdania się na Niego i pozwolenia Mu na wejście w nasze życie, co jest aktem wiary, uznaniem Go za wiarygodnego, mocnego i prawdziwego, żyjącego i działającego)

– tylko przez łaskę. Przyczyna, że mogę mieć przystęp do Boga, że to tak działa, nie jest we mnie, ani w jakimś moim uprzednim działaniu; ona jest w Bogu, w Jego łaskawości i miłosierdziu; w Nim, nie we mnie. W jego ochotnym sercu, które nie zamyka się na grzesznika, który – ze względu na Jego Syna, Jego krzyż i zmartwychwstanie – przychodzi z prośbą o przebaczenie. To uwalnia. Do przyjścia i zdania się na Boga.

Reformacja dowiodła niedoskonałości wszelkich reform.

Trzeba na koniec powiedzieć, że reformacja również trzeźwo wskazała własne ograniczenia. Zresztą, one się ujawniły w kłótniach, walkach, prześladowaniach. Grzechu nie da się całkowicie wyeliminować. Wszelkie zmiany i reformacje mają za cel jego skuteczne ograniczenie i zawężenie obszaru jego wpływu przez nadzieję, miłość, odpowiedzialność, troskę, dyscyplinę.

Zasada semper reformanda – wskazanie konieczności ciągłej reformy – przypomina protestantom, że nie należy wyłącznie czekać na nowe, ale korzystając z Bożych zasobów i narzędzi zmieniać świat wokół, pilnując samego siebie. I w ten sposób przemieniać ten świat, bowiem owe zmiany zachodzą faktycznie i faktycznie tworzą nowe jakości.

Reformacja więc sprawiła dużo. Zmieniała nas i nasz świat. I ciągle zmienia, ma potencjał zmienić. Te zasady i wartości są źródłem pełnym mocy dla zmiany również naszego współczesnego świata. Zarówno nas samych, jak i otoczenia. Życzę i sobie i wszystkim, abyśmy przyjmując je, żyli dla Bożej chwały.

Mateusz Wichary pastor, teolog, zwierzchnik Kościoła Chrześcijan Baptystów
fragment artykułu opublikowanego w serwisie natemat.pl

Jak wszyscy chrześcijanie od czasów Apostolskich aż do teraz, wspominamy śmierć i zmartwychwstanie Pana Jezusa poprzez Wieczerzę Pańską. Istotą Wieczerzy jest spotkanie z żywym Chrystusem, który jest wśród nas obecny przez chleb i wino. Choć to obecność duchowa, jest ona w pełni rzeczywista. Wieczerza jest dla nas w swojej istocie szczególnym punktem kontaktu ze zbawczym dziełem Jezusa, które dokonało się na krzyżu Golgoty.

Przystępując do Stołu Pańskiego, wyznajemy swoje osobiste pojednanie z Bogiem i przyjmujemy przez wiarę Jego łaskę i błogosławieństwo. Odwołując się do konkretnych fragmentów Słowa Bożego, symboli i znaków, ogłaszamy jednocześnie całemu światu: Chrystus umarł, Chrystus zmartwychwstał, Chrystus przyjdzie w chwale. W ten sposób wyrażamy też Bogu naszą wdzięczność, dziękując Mu za zbawienie.

Kto może brać czynny udział w tym wydarzeniu? Z punktu widzenia praktyki Kościoła jest to faktycznie uczestniczenie ograniczone. Do Stołu Pańskiego zapraszamy każdego, kto uwierzył w Jezusa jako swojego Pana i Zbawiciela, a następnie wyraził tę wiarę poprzez chrzest w wieku świadomym. To podstawowe wytyczne, ale ich ramy pozostają otwarte – wraz z Radą Starszych naszego zboru postanowiliśmy nie być tutaj kategoryczni; podobnie czyni wiele kościołów nurtu ewangelicznego (tzw. open communion). Może się na przykład zdarzyć, że po chleb i wino sięga ktoś, kto przeżył nowonarodzenie stając się uczniem Jezusa, ale jeszcze nie przyjął chrztu, chociaż do tego dąży. Takie sytuacje pozostawiamy osobistej decyzji, nie odmawiając udziału w Wieczerzy tym, którzy pragną. Jednocześnie zachęcamy, by Wieczerza Pańska była konsekwencją wiary, nawrócenia i chrztu.

W istocie, niezależnie od stażu wiary, uczestniczenie w Wieczerzy zawsze zaczyna się od rozpoznania własnego sumienia – Słowo Boże zachęca nas, byśmy podchodzili do Stołu Pańskiego z szacunkiem. Spożywanie niegodne (por. 1 Kor 11, 23-29) to brak świadomości szczególnej Bożej obecności w przyjmowanym chlebie i winie. Przed taką postawą przestrzega Apostoł Paweł, mówiąc o niebezpiecznych konsekwencjach tego rodzaju beztroski. Nie przywołuję tych wersetów po to, by straszyć, ale by podkreślić znaczenie moralnej odpowiedzialności uczestników Wieczerzy. Zachęcam, byśmy byli pojednani z Bogiem i z ludźmi, byśmy wyznali swoje grzechy i starali się podejmować działania, które prowadzą do naprawienia wyrządzonego zła.

Uważam, że uszanowanie tego biblijnego i kościelnego porządku jest ważne i dobre. Przede wszystkim jednak Wieczerza jest zaproszeniem – Bożym zaproszeniem na spotkanie, skierowanym wprost do Twojego serca. Odpowiadając na nie z wiarą, nie musisz się bać swojej niedoskonałości. Wiemy, że już w Starym Testamencie ofiary przebłagalne obejmowały nie tylko grzechy uświadomione, za które człowiek może Boga przeprosić, ale i grzechy nieuświadomione czy zapomniane. Chrystus w swoim zbawczym dziele wypełnił wszystkie ofiary starotestamentowe, a Jego odkupienie dotyczy całego człowieka. Jeśli więc szczerze wyznajemy Bogu swoje winy i szczerze pragniemy zmian, nie musimy się bać, że nasze wyznanie było niepełne. Bóg widzi i wie o nas więcej, niż my sami o sobie wiemy. Czasem nieświadomie ranimy innych ludzi albo dostrzegamy grzech w swoim życiu dopiero z perspektywy czasu. Najważniejsze jest otwarte serce i gotowość, by prawdziwie spotkać się z Bogiem – On chce udzielić nam swojej łaski, chce nam przebaczać i chce, by Wieczerza Pańska była dla nas radością oraz błogosławieństwem.

Arkadiusz Kuczyński
pastor zboru na Siennej

Duch Święty, który wszystkiego naucza, czyli prowadzi i wszystko przypomina; Ten, który duchowo uobecnia Bożą interwencję, zstępuje na uczniów. W Dziejach Apostolskich zapisane zostały słowa Jezusa, który zapowiada to wydarzenie przed swoim Wniebowstąpieniem i wskazuje, że pozwoli ono uczniom wziąć moc Ducha i zostać odważnymi świadkami Jezusa na całej Ziemi. Zesłanie Ducha Świętego poprzedza jednomyślna i wytrwała modlitwa uczniów.

A kiedy Duch zstępuje, otrzymują Jego dary, dla dobra wspólnego. Tak w istocie zaczyna się historia Kościoła. Niektóre z tych darów apostoł Paweł wymienia w 12 rozdziale pierwszego listu do Koryntian. Obdarowany wzrasta, jeśli służy nimi swojej wspólnocie (zborowi, parafii). Kościół zaś wzrasta, jeśli jego lokalne wspólnoty usługują sobie nawzajem. O jakich darach mowa? Oto niektóre z nich: mądrości słowa, umiejętność poznawania, dar wiary, łaska uzdrawiania, dar czynienia cudów, dar prorokowania, rozpoznawania duchów, dar modlitwy językami, łaska tłumaczenia takiej modlitwy. Katalog nie jest zamknięty, bo w 4 rozdziale listu do Efezjan Paweł doda jeszcze: apostolstwo, czyli świadczenie o Jezusie, ewangelizowanie czyli głoszenie Dobrej Nowiny, duszpasterstwo, czyli pomoc w duchowych problemach i wreszcie nauczanie, czyli pogłębianie wiary.

Przyjęcie Ducha Świętego i Jego darów pozwala wierzącym zostać świadkiem Jezusa, pozwala im wzrastać poprzez budowanie wspólnot kościelnych. W wielu wypadkach będzie się to jednak wiązało z dźwiganiem krzyża, czyli wierną miłością Bogu, wiodącą przez różne życiowe doświadczenia. Ale zawsze, niezależnie od okoliczności, ludzie, których życie zostało dotknięte łagodnym powiewem Ducha Świętego lub Jego gwałtownym ogniem, będą promieniować i przyciągać innych do Boga owocami Ducha: miłością, radością, pokojem, cierpliwością, uprzejmością, dobrocią, wiernością, łagodnością i opanowaniem.

Paweł Biedziak
starszy zboru na Siennej, kaznodzieja, dziennikarz

Sytuacje są różne, ale zawsze najważniejsza jest rozmowa. Trzeba wsłuchać się w pytania i wątpliwości naszego nastolatka, by zrozumieć dlaczego. Powody mogą być bardzo różne: utrata wiary, ale również konflikt z kimś ze środowiska wierzących lub po prostu lenistwo.

Jeśli jest to dziecko, które zawsze do tej pory uczestniczyło w nabożeństwach, a nagle stanowczo nie chce, możemy podejrzewać, że wydarzyło się coś znaczącego, przechodzi okres buntu. Rodzice potrzebują tu mądrości. Z jednej strony nie można nikogo zmusić do wiary; z drugiej strony trzeba wyznaczyć dziecku granice wolności, tłumacząc, że jesteśmy chrześcijańską rodziną i z tego wynika konkretne postępowanie, m.in. chodzenie do kościoła w niedzielę. Niewierzący nastolatek nie musi aktywnie uczestniczyć w nabożeństwie, ale powinien wiedzieć, że dopóki mieszka z rodzicami, powinien się do pewnego stopnia włączać w to, co robimy jako rodzina.

Inaczej spojrzymy na sytuację, gdy rodzice, lub jeden rodzic, nawracają się do Jezusa, a nastoletnie dziecko nie jest zainteresowane nowym kościołem i ma wrażenie, że dorośli „zwariowali”. Znów podstawą będzie spokojna, otwarta rozmowa. Można takiego sceptycznego nastolatka zachęcać, zapraszać, ale trzeba delikatności. Rodzice muszą rozumieć, że dziecko nie podziela ich duchowych przeżyć, a cała sytuacja jest dla niego nowa i pewnie trudna. Trzeba cierpliwości; warto też zapoznać wierzące rodziny, które mają dzieci w podobnym wieku – przyjaźń i wspólne zainteresowania to naprawdę dobry początek.

Raz jeszcze podkreślę wartość rozmowy – zarówno mówienia o naszym życiu z Bogiem, jak i uważnego słuchania dzieci, ich pytań i wątpliwości. Nie oceniajmy ich przez pryzmat naszych własnych przeżyć. Młody człowiek, który nigdy nie doświadczył Boga, może być zwyczajnie znudzony „religijnością”, a czas spędzony przy komputerze czy dłuższy sen będzie dla niego bardziej atrakcyjny.

A przede wszystkim – nie odkładajmy wychowywania i rozmów o Bogu na okres dojrzewania. Małe dziecko, które nauczyło się funkcjonowania w ramach określonych zasad, będzie ich przestrzegać także jako nastolatek – nawet jeśli przytrafi mu się okazjonalne lenistwo, które rodzice też powinni zrozumieć. Ostatecznie spotkanie z Bogiem trzeba po prostu przeżyć; dlatego módlmy się o Boże dotknięcie w życiach naszych nastolatków. Ta strategia jest skuteczniejsza, niż wszelkie próby siłowe.

Bogna Kuczyńska
pastorowa z Siennej, dyrektorka Chrześcijańskiej Poradni

Wielu z nas zakładając rodzinę jest przekonanych, że jeśli znalazło się tę jedyną, wspaniałą osobę, jeśli nasze serce rozpiera miłość, jeśli jest to osoba, która tak jak my jest osobą wierzącą, kocha Boga, to nasze życie będzie wspaniałe, nasze wszystkie potrzeby zostaną zaspokojone, wszystkie braki uzupełnione. Czeka nas cudowna przyszłość u boku ukochanego lub ukochanej, a pojawiające się dzieci będą tylko dopełnieniem i ukoronowaniem naszej miłości. Patrząc na nieszczęśliwe lub rozpadające się wokół związki, jesteśmy przekonani, że nas to nigdy nie będzie dotyczyć. Prawda niestety jest inna i dość szybko się przekonujemy, że jeśli nie zadbamy o nasze relacje, jeśli nie będziemy świadomie ich budować, pozostawione same sobie będą mieć tendencję do rozpadu, a nie do rozwoju.

Dwoje ludzi, różne płcie, odmienne osobowości, odmienne rodziny pochodzenia, inne doświadczenia, inne wyobrażenia, czasem zranienia, lęki, wielkie oczekiwania i odwieczny problem każdego człowieka – egoizm. Ta mieszanka sprawia, że życie z drugą osobą staje się bardziej polem kształtowania charakteru niż krainą wielkiej szczęśliwości. Zawsze, niezależnie od tego jak bardzo jesteśmy w sobie zakochani i jak bardzo dopasowani się sobie wydajemy, wspólne życie to wspólna praca nad tym, aby siebie nawzajem poznawać, rozumieć, dostrzegać potrzeby, informować o swoich, przebaczać, wspierać, zachęcać, pomagać w rozwoju, napominać z łagodnością, kochać.

Budowanie relacji, to podejmowanie decyzji i działań, które służą obu stronom. To skupienie na MY, a nie na JA. Największym zabójcą miłości i relacji jest egoizm, pragnienie, aby drugiego człowieka wykorzystać do zaspokojenia swoich potrzeb. To przekonanie, że moje poglądy, mój sposób życia, moje upodobania są najważniejsze i najlepsze. To brak zainteresowania światem drugiej osoby, a próba wepchnięcia jej w sztywne ramy naszych wyobrażeń. Nawet tych popartych odpowiednimi wersetami biblijnymi.

W Przypowieściach Salomona czytamy: „Mądrość kobiet buduje ich dom, głupie własnoręcznie go burzą” (14,1) Bóg wkłada w nasze ręce odpowiedzialność za to, jak wyglada nasze życie. Nasze relacje rodzinne możemy budować albo niszczyć tym co mówimy, robimy i jakie decyzje podejmujemy. To, co siejemy dzień po dniu, to wyrośnie – i to będziemy zbierać. Nie ma drogi na skróty. Biblia to księga o relacjach, o relacji Boga do człowieka i o relacjach ludzi ze sobą nawzajem. Warto ją poznawać. Jeśli te zasady będziemy z pomocą Ducha Świętego wcielać w życie, mamy szansę na zbudowanie dobrej, szczęśliwej rodziny. Nie doskonałej, nie bez problemów, ale wystarczająco dobrej, by być dla siebie wsparciem i czerpać radość z przebywania ze sobą nawzajem.

Mały antyporadnik: Jak zniszczyć miłość i związek?

• Bądź przekonany/a, że „bycie jednym ciałem” oznacza, że twój współmałżonek będzie myślał, lubił i chciał tego, co ty
• Bądź przekonany/a , że „miłość nigdy nie ustaje” oznacza stały poziom namiętności w związku, domagaj się ciągłej adoracji, obecności i uwagi, zapewniania o uczuciach, niespodzianek i ekscytacji, gdy to minie popadaj w rozpacz
• Bądź przekonana, że „bycie głową rodziny” oznacza, że twój mąż będzie wiedział i ci powie, kim masz być i co robić w życiu, zaspokoi wszystkie deficyty z dzieciństwa i uleczy rany
• Bądź przekonany, że „bycie uległą” oznacza, że twoja żona będzie ci bezgranicznie posłuszna, zawsze tobą zachwycona i spełniającą wszystkie twoje pragnienia
• Niech celem twojego życia będzie ulepszanie twojego męża/żony – wyszukuj adekwatne wersety, kazania, książki wykazujące jego/jej braki. Krytykuj, pouczaj, wykazuj błędy, porównuj do innych. W modlitwie informuj Pana Boga, co powinien w nim/ w niej zmienić. Skup się na uświęceniu małżonka, nie swoim
• Nie reaguj na prośby swojego współmałżonka czy dzieci odnośnie tego, jak się zachowujesz, co mówisz, co jest dla nich ważne – nikt ci nie będzie mówił, jak masz żyć, obrażaj się, unikaj rozmów
• Zadbaj o to, by spędzać ze swoją rodziną jak najmniej czasu, szkoda go tracić, masz ważniejsze sprawy na głowie. Zaangażuj się w pracę, służbę, hobby
• Rywalizuj ze współmałżonkiem, nie pozwól na jego rozwój, umniejszaj jego osiągnięcia, lekceważ jego wypowiedzi i poglądy, ty musisz być ważniejszy, mądrzejszy, bardziej lubiany

Bogna Kuczyńska
pastorowa z Siennej, dyrektorka Chrześcijańskiej Poradni

Nie ma w Biblii wyraźnego zalecenia czy opisu zinstytucjonalizowanych grup domowych (modlitewnych, młodzieżowych, męskich, kobiecych…), podobnie jak nie widzimy tam dokładnego zapisu przebiegu nabożeństwa. Znajdujemy jednak zachęty i polecenia, które wyraźnie skłaniają nas ku spotykaniu się i bliskim relacjom z innymi wierzącymi. Nabożeństwo, na którym gromadzi się cała wspólnota, jest kluczową aktywnością Kościoła, a jednak ma ono swoją specyfikę. Jak bowiem mielibyśmy wypełniać zalecenia z 12 rozdziału Listu do Rzymian, widując współbraci jedynie w niedzielny poranek?

Miłością braterską jedni drugich miłujcie, wyprzedzajcie się wzajemnie w okazywaniu szacunku, w gorliwości nie ustawając, płomienni duchem, Panu służcie, w nadziei radośni, w ucisku cierpliwi, w modlitwie wytrwali; wspierajcie świętych w potrzebach, okazujcie gościnność. Błogosławcie tych, którzy was prześladują, błogosławcie, a nie przeklinajcie. Weselcie się z weselącymi się, płaczcie z płaczącymi. (Rz 12,1 0-15)

Małe grupy stwarzają cenną przestrzeń do tego, by każdy chrześcijanin mógł rozwijać się na trzech wskazanych przez Apostoła Pawła płaszczyznach: wzrastać w relacji z żywym Bogiem, w budowaniu wspólnoty i w służbie, która jest praktycznym wyrazem miłości – wyraża wiarę w działaniu.

Pierwszym efektem uczestnictwa w małych grupach będzie więc duchowy wzrost: ta gorliwość i płomienny duch, o których mówi Paweł, a także osobisty rozwój w praktykowaniu miłości. To prawda, nic i nikt nie zastąpi osobistego spotkania z Bogiem, za zamkniętymi drzwiami. A jednak pokolenia chrześcijan zaświadczają, że wspólne czytanie Słowa i wspólna modlitwa umacniają i budują wiarę, aż staje się ona odporna na życiowe huragany. Dzięki uczestniczeniu w spotkaniach, na których nie jesteś anonimowy, uczysz się stawiać z ufnością kolejne kroki wiary. Masz większą motywację, by przełamywać własne obawy i podejmować decyzje, które stają się błogosławieństwem dla twojego życia!

Niemniej ważna jest wspólnota. W przytoczonym fragmencie apostoł Paweł mówi o miłości, szacunku, gościnności i współodczuwaniu. Jeśli mała grupa stanie się modelem tych zachowań, będzie to niesamowity znak dla świata! Oto “obcy” ludzie, którzy naprawdę chcą być razem i których prawdziwie obchodzi drugi człowiek. W ponowoczesnym świecie, gdzie ludzie w autobusach za wszelką cenę unikają spotkania ze wzrokiem  współpasażera, a rodziny spędzają czas w jednym pokoju, choć każdy przy własnym komputerze, prawdziwa wspólnota to rzadkie i poszukiwane dobro. Czy wiesz, że samo istnienie takiej grupy jest tak niezwykłe, że staje się opowieścią o Ewangelii i o Jezusie? Jednocześnie taka grupa jest dobra dla każdego z uczestników, bo może się stać narzędziem wzajemnej duszpasterskiej opieki wewnątrz kościoła, lekarstwem na anonimowość i szansą na autentyczną przyjaźń.

I wreszcie, choć może nie jest to najbardziej oczywiste skojarzenie, małe grupy rozwijają nas także do służby. Nasza wiara staje się widoczna w praktycznym działaniu. Wyrażenie “Panu służcie” pobrzmiewa przez cały cytowany fragment, stawiając wszystkie inne zalecenia w kontekście misji Kościoła. Ten rozwój do służby zaczyna się od spraw najprostszych – skoro jest herbata, ktoś ją kupił, ktoś musi umyć kubki, ktoś poustawiał krzesła. Uczymy się służyć sobie nawzajem i uczymy się dostrzegać swoje potrzeby, bo nie jesteśmy już sobie obcy. Nabieramy nowych umiejętności – publicznej modlitwy, dzielenia się Słowem Bożym, rozmowy o tym, co znaczy chodzić za Jezusem. I wreszcie oddajemy się Bogu do dyspozycji. Dzieje się to, kiedy rozmawiamy o osobistych problemach i frustracjach, o Kościele, o ludziach, którzy potrzebują Boga. Gdy modlimy się o swoje rodziny, nasze miasto, o cały świat. W tych wszystkich sytuacjach wielokrotnie będziesz mógł odpowiedzieć Panu  “oto jestem, poślij mnie” i to wspaniale zmieni twoje życie!

Czy widzisz, jak wiele cudów może się wydarzyć, gdy zrobisz w swoim życiu miejsce dla grupy wierzących przyjaciół? Niech ten nowy sezon pracy będzie okazją, by przed Bogiem zastanowić się nad rolą małych grup w twoim własnym życiu i w życiu całego kościoła. Potrójnie warto!

Weronika Czajko
autorka tekstów na www.nieboiziemia.pl

Niewątpliwie szereg tradycji świątecznych, szczególnie w wydaniu przesądnej pobożności ludowej, nie przystaje do powagi i charakteru Ewangelii, a panoszący się konsumpcjonizm wynosi na piedestał to, co powinno pełnić wyłącznie służebną rolę. Z drugiej strony, czy nie wylewamy dziecka z kąpielą, negując ideę Świąt Bożego Narodzenia przy okazji – słusznego skądinąd – protestu przeciwko zawłaszczaniu osoby i dzieła Chrystusa przez antychrystusowe wartości (obżarstwo, nieumiarkowanie, chciwość, itp.)?

Wielokrotnie czułem się głęboko zasmucony, widząc chrześcijan, którzy z gorliwością wartą lepszej sprawy, odżegnywali się z pasją od jakichkolwiek skojarzeń ze Świętami Bożego Narodzenia. Moim celem jest nie tyle nakłonienie czytelników do hucznego, tradycyjnego obchodzenia Świąt Bożego Narodzenia, co raczej zaapelowanie o to, aby przestać z nimi walczyć, a zamiast tego wykorzystać do rozgłaszania chwały Chrystusa.

Argument 1: Biblia milczy na temat konieczności obchodzenia Świąt Bożego Narodzenia, zatem chrześcijanie nie powinni ich obchodzić.

Faktem jest, że autorzy biblijni nie opowiadają się za koniecznością obchodzenia Świąt Bożego Narodzenia, ale nie wypowiadają się również przeciwko nim. Chrześcijanie nie zostali zobligowani do uznawania wyłącznie tych prawd i form ich wyrażania, które znajdują się bezpośrednio w Piśmie Świętym. Zostali zobligowani do tego, aby nie przyjmować niczego, co pozostawałoby w sprzeczności z nauczaniem Pisma Świętego.

Każdy chrześcijanin w ramach praktykowania swojej wiary czyni zarówno takie rzeczy, których “nie ma w Biblii”, jak i takie, których nie praktykował wczesny Kościół. Takimi oczywistymi standardami życia współczesnego Kościoła, jest m.in. budowanie budynków kościelnych czy organizowanie konferencji młodzieżowych – a przecież nie dyskutujemy o ich zasadności. Milczenie Pisma Świętego może oznaczać zarówno sprzeciw, jak i aprobatę. Wszystko zależy od tego, czy dane zjawisko pozostaje w zgodzie z apostolskim nauczaniem.

Argument 2: Święta Bożego Narodzenia mają pogański rodowód, gdyż 25 grudnia świętowano pierwotnie narodziny bóstw Niezwyciężonego Słońca i Mitry.

Każdy z nas intuicyjnie odrzuciłby argumentację twierdzącą, iż skoro naziści wieszali flagi symbolizujące zbrodniczą ideologię, to dobrzy “wybawiciele” nie powinni wieszać w ich miejsce żadnych flag. O dziwo, dokładnie ta sama argumentacja wybrzmiewa często w kazaniach i artykułach, spotykając się z entuzjastycznym przyjęciem: skoro źli poganie 25 grudnia świętowali narodziny bóstw, to my – chrześcijanie zdobywający wiodącą pozycję w społeczeństwie – nie powinniśmy świętować w ogóle. Dlaczego jednak brak jakiegokolwiek świętowania – w miejsce świętowania kłamstwa – miałby bardziej uwielbiać Chrystusa, niż świętowanie prawdy? Dlaczego zmowa milczenia i publiczna nieobecność 25 grudnia miałyby odróżnić wczesny Kościół od pogan w bardziej wyrazisty sposób, niż głośne i wymowne głoszenie Ewangelii? Milczenie nie stanowi przecież przeciwwagi dla wybrzmiewających kłamstw – przeciwwagę stanowi wybrzmiewająca prawda.

Argument 3: Świat kocha Święta Bożego Narodzenia, buntując się jednocześnie przeciwko Bogu. Jeśli coś jest kochane przez niewierzących, to nie powinno być aprobowane przez chrześcijan.

Cóż, świat kocha Święta Bożego Narodzenia, nie dlatego, że kocha Boże Narodzenie, ale dlatego, że kocha święta. Sympatia względem urlopu, rodzinnych spotkań, prezentów i szeroko rozumianej niezwykłości nie jest jednak niczym nagannym. Świat kocha zatem święta, ale podkreślić należy, że jednocześnie walczy z ich chrześcijańską tożsamością. W oficjalnej korespondencji coraz częściej zastępuje się tradycyjne „Happy Christmas” sformułowaniem „Happy Holidays”, a betlejemskie szopki usuwa się z miejsc publicznych. Świat kocha grudniowe Święta, ale nie Święta Bożego Narodzenia.

Argument 4: Chrześcijanin powinien obchodzić Święta Bożego Narodzenia każdego dnia, zatem obchodzenie ich w określonym terminie jest błędne.

Cóż, okres świąteczny ma to do siebie, że występuje przeciwko powszedniości. Codzienne zabieganie naszych czasów nie sprzyja duchowym rozmyślaniom. Potrzebujemy wyodrębnionego czasu pogłębionej refleksji i zadumy nad znaczeniem oraz istotą chrześcijaństwa. Święta nie powinny stać się rzecz jasna substytutem systematycznych rozważań Pisma Świętego, jednak należy uznać je za sojusznika, a nie przeciwnika tej systematyczności. Przecież fakt okresowego obchodzenia pamiątki śmierci Chrystusa, poprzez spożywanie chleba i wina, nie oznacza, iż w pozostałe dni zupełnie o krzyżu nie myślimy – oznacza, iż w tym dniu myślimy o nim w sposób szczególny.

Obchodzić czy nie?

Choć obchodzenie Świąt Bożego Narodzenia może przybierać przeróżne formy (lepsze, gorsze lub całkowicie błędne), to nie ma biblijnego i racjonalnego uzasadnienia dla prób ich zwalczania. Właściwie wykorzystane i docenione przez chrześcijan mogą stać się pomostem dla Ewangelii, prowadzącym w samo centrum konsumpcyjnej i bezrefleksyjnej kultury.

Nie każdy chrześcijanin musi obchodzić Święta Bożego Narodzenia, gdyż Pismo Święte nie sytuuje nigdzie takiego obowiązku, jestem jednak przekonany, że każdy powinien uszanować decyzję tych, którzy je obchodzą. Wartościowanie duchowości lub wierności chrześcijan za pomocą kryterium obchodzenia lub nieobchodzenia Świąt uznać należy zatem za potężną pomyłkę.

Nie spędzajmy tych dni na walce z ideą świętowania narodzin Chrystusa. Spędźmy je na walce o realizację celów, dla których się narodził!

Bartosz Sokół
autor tekstów na www.nieboiziemia.pl, zaangażowany w portal Należeć do Jezusa

Czytając ewangelię możemy odnieść wrażenie, że Jezus dawał pozornie sprzeczny komunikat. Z jednej strony mówił o tym, że żyjemy na tym świecie, z drugiej – że nie należymy do tego świata. Sprzeczność jest pozorna, prawdziwe jest jedno i drugie stwierdzenie. Zostaliśmy umiejscowieni w konkretnym czasie historycznym, systemie społecznym, społeczności ludzkiej, ale nasz system myślenia, wartości, które wyznajemy, styl bycia należy do innej rzeczywistości – Królestwa Bożego.

Na przestrzeni lat chrześcijanie próbowali w różny sposób mierzyć się z problemem, zadając sobie pytanie, czy i jak mają angażować się w otaczający ich świat. Dwa skrajne rozwiązania prowadziły do dwóch skrajnych postaw.

Jednym z podejść może być całkowite wycofanie się ze świata, nie zajmowanie się jego problemami, spokojne oczekiwanie na jego ostateczny upadek, odcinanie się od spraw publicznych oraz od spraw innych ludzi. Można się skoncentrować wyłącznie na głoszeniu ewangelii i sprawach związanych z pobożnością i praktykowaniem wiary w społeczności kościoła. To postawa odcinania się od ludzi jako grzesznych i potępionych, która uznaje, że inni warci są pomocy i uwagi tylko wtedy, gdy staną się „jednymi z nas”. Pokłosiem takiego myślenia są kościoły funkcjonujące jak kluby – z hermetycznym językiem, zwyczajami, spotkaniami. To jak oblężona twierdza, z której od czasu do czasu opuszczamy zwodzony most, by przyjąć kogoś, kto wystarczająco się postara, aby do nas pasować i przyjąć nasze zasady.

Na drugim biegunie pojawia się zaangażowanie w zmianę świata. Towarzyszy mu przekonanie, że można wprowadzić Królestwo Boże poprzez zmuszenie innych ludzi do przyjęcia chrześcijańskiego systemu wartości. Jeśli dosłownie potraktujemy Królestwo Boże jako system społeczno-polityczny, efektem będzie próba stworzenia państwa religijnego, które kontroluje i zmusza do posłuszeństwa i realizowania stylu życia rozumianego jako chrześcijański. Oczywiście tylko zewnętrznie, bo nikt nie jest w stanie zmusić człowieka do zmiany wewnętrznej. Efektem jest stosowanie przymusu, brak poszanowania godności i wolności drugiego człowieka oraz prześladowanie inaczej myślących. Zastanówmy się zatem, czy istnieje złoty środek w podejściu do tego tematu, który pozwoli nam dostrzec Boży porządek i Jego plan dla nas.

Co mówi Słowo Boże na ten temat?

Bóg stwarzając człowieka umieścił go w raju i dał mu odpowiedzialność za ziemię i całe stworzenie. Pomimo upadku, ta odpowiedzialność nie została z nas zdjęta. Choć z powodu grzechu zadanie to zostało obarczone trudem i wysiłkiem. Bohaterowie biblijni: Józef, Mojżesz, Daniel czy Estera to osoby, które Bóg powołał do wprowadzenia zmiany w sytuacji i prawie krajów, w których przebywał naród izraelski.

W sytuacji, gdy naród izraelski znalazł się w niewoli, w Babilonie, Bóg zobowiązał ich do normalnego życia i zaangażowania, pomimo tego, że znaleźli się w obcym kulturowo i religijnie świecie: „Starajcie się o pomyślność miasta, do którego skazałem was na wygnanie, módlcie się za nie do Pana, od jego pomyślności zależy wasza pomyślność” Jer. 29, 4-14

W Nowym Testamencie apostoł Paweł potępia osoby, które nie angażują się w codzienne życie. Praca, obowiązki i czynienie dobra, to normalne zadania człowieka wierzącego (por. II Tes. 3, 6-13) Fragment z Przypowieści Salomona 31, 8-9 zawiera wezwanie dla wierzących do okazania troski i sprawiedliwości wobec osób odrzuconych i poszkodowanych: „Otwórz swoje usta w obronie niemego, w sprawie wszystkich opuszczonych (odrzuconych, poszkodowanych)! Otwórz swoje usta wymierzaj sprawiedliwość – sądź zgodnie z prawem ubogich i biednych”.

Przykład Jezusa

Jezus przychodząc na ziemię zajmuje się nie tylko sprawami religijnymi, ale zaczyna rewolucjonizować kulturę, w której żyje. Ogłasza manifest Królestwa Bożego, mówi o miłości, wolności, równości, sprawiedliwości, szacunku do każdego człowieka. Łamie stereotypy dotyczące bliźniego, poganina, kobiety, osób uznawanych za nieczyste. Uzdrawia chorych, karmi głodnych, opowiada się za słabszymi i wykluczonymi. Nie tylko daje świadectwo wiary, ale przyjmuje postać sługi- swoim życiem demonstruje nowe zasady, o których mówi. „…obchodził, nauczając i głosząc ewangelię” (Mt. 4,23; 9,35), „przechodził dobrze czyniąc i uzdrawiając wszystkich” (Dz.10, 38). Odchodząc zostawia nam, swoim uczniom zadanie: mamy być solą ziemi i światłością świata, czyli mamy być pośród świata, a jednocześnie zachowywać swoją tożsamość. A nasza tożsamość ma zmieniać świat, który jest wokół nas.

Wpływ chrześcijan na świat

Zmiany nie zachodziły w jakimś zawrotnym tempie, ale wraz z rozwojem chrześcijaństwa, wierzący zaczynali coraz bardziej oddziaływać na współczesny im świat. Powoli też chrześcijanie zaczęli mieć wpływ na różne aspekty rzeczywistości – społeczne, polityczne, obyczajowe. W Wielkiej Brytanii za czasów Wesleya i przebudzenia ewangelicznego, niewolnictwo i handel ludźmi zostały zlikwidowane, nastąpiły zmiany w systemie więziennym i parlamentarnym, poprawiły się warunki pracy w fabrykach i kopalniach, biedni dostali dostęp do szkolnictwa. Zaczęto prowadzić kampanię przeciwko pojedynkom, hazardowi, nadużywaniu alkoholu, a nawet zaczęto upominać się o los zwierząt wykorzystywanych w okrutny sposób, by dostarczać rozrywki. XIX wiek to ekspansja misji chrześcijańskich, misjonarze nie tylko głosili ewangelię, ale otwierali szpitale, szkoły, dzielili się wiedzą technologiczną, prowadzili kampanie przeciwko niesprawiedliwości i uciskowi. Na międzynarodowym kongresie misyjnym w 1974 roku w Lozannie około 2700 uczestników z ponad 150 krajów zawarło tzw. „Przymierze Lozańskie”, gdzie jednym z akapitów było zapisane: „zarówno ewangelizacja, jak i zaangażowanie społeczno-polityczne należą do naszego chrześcijańskiego obowiązku.” ( Za: J.Stott „Chrześcijanin, a problemy współczesnego świata”). Wpływ na świat to nie tylko niesienie pomocy biednym i uciskanym, ale też działalność społeczna, by usuwać przyczyny tej biedy i niesprawiedliwości. Pewnych działań nie da się przeprowadzić bez zaangażowania politycznego – poprawa losu niewolników była tylko etapem na drodze do zniesienia niewolnictwa. Potrzebne było zaangażowanie polityczne ludzi wierzących, którzy Boże zasady chcieli wprowadzić w życie. Bożą wolą jest też zmiana systemów, które zniewalają człowieka.

Trafnie ujął tę myśl D. Boenhoffer: „Kościół nie może jedynie opatrywać ofiar porządku społecznego znajdujących się pod kołem – sam musi włożyć kij między szprychy toczącego się koła”.

Zaangażowanie polityczne – tak czy nie?

Choć żyjemy w upadłym świecie, Bóg nie porzucił tego świata. Realizuje tu swój plan (Jezus powiedział do Piłata, że nie miałby nad nim władzy, gdyby nie była mu dana – J.19,11). Wybrał Kościół, aby w Jego imieniu przynosił zmianę w systemach niesprawiedliwości. Bóg powołuje też ludzi, którzy mają za zadanie poprzez politykę wprowadzać Bożą sprawiedliwość.

Realnym niebezpieczeństwem jest jednak utożsamianie wiary chrześcijańskiej z programem politycznym. W upadłym świecie żaden program nie jest wyrazem woli Boga, ponieważ Królestwo Niebieskie jest nie z tego świata. Tutaj, na świecie, człowiek nigdy nie zbuduje utopii, doskonałego systemu – a to dlatego, że ludzie są zepsuci i egoistyczni (ktoś powiedział: „W kapitalizmie człowiek wykorzystuje człowieka, w komunizmie jest dokładnie odwrotnie”). W kościele są ludzie, którzy mają różne poglądy, a sam kościół nigdy nie powinien opowiadać się za jakąś opcją polityczną i przeciwko innej. W społeczności wszyscy powinni czuć się tak samo szanowani, pomimo różnych poglądów. Co nie oznacza, że nie można ich wyrażać, czy prowadzić dyskusji, z szacunkiem do siebie nawzajem. W tym także powinniśmy być przykładem. Biblia bardzo dużo mówi o właściwych relacjach międzyludzkich.

Obowiązkiem nas wszystkich jest chodzenie na wybory. Wybierajmy ludzi, którzy będą mieli program najbliższy naszym przekonaniom, pamiętając, by zwracać uwagę nie tylko na deklarowane poglądy, ale też świadectwo życia i stosunek do innych ludzi. Niektórzy, jeśli czują takie powołanie, powinni angażować się działalność polityczną, a także zabierać głos w sprawach, które dzieją się wokół nas oraz tworzyć fundacje i stowarzyszenia, by czynić dobro. „Ten i ów ucieka w zacisze prywatnej cnotliwości. Nie kradnie, nie zabija, nie cudzołoży, czyni dobro wedle swoich sił. Ponieważ jednak dobrowolnie rezygnuje z publicznej działalności, nie chcąc przekroczyć dozwolonych granic, by unikać konfliktów, musi zamknąć oczy i uszy na dziejące się wokół niego bezprawie” – D. Boenhoffer

Posłuszeństwo władzy

A czy mamy być posłuszni władzy? Zawsze, czasem, nigdy? Jezus był buntownikiem, podważał istniejące systemy, ale nie był anarchistą. Głośno mówił o niesprawiedliwości przywódców religijnych, wskazywał na sprawujących władzę, jako tych, którzy wykorzystują ludzi dla własnych celów i pokazywał, w jaki sposób chrześcijanie mają powierzone im przywództwo realizować. Ale mówił też o podporządkowaniu się strukturom społecznym – o płaceniu podatków, posłuszeństwu władzy i jej organom.

W liście do Rzymian 13,2 Apostoł Paweł podaje ogólne zasady jakimi mają się kierować chrześcijanie w odniesieniu do władzy: „Każdy człowiek niech się poddaje władzom zwierzchnim; bo nie ma władzy jak tylko od Boga, a te, które są, przez Boga są ustanowione. Przeto kto się przeciwstawia władzy, przeciwstawia się Bożemu postanowieniu; a ci, którzy się przeciwstawiają, sami na siebie potępienie ściągają”.

Musimy jednak pamiętać, że apostoł Paweł pisze list w konkretnym momencie historii, zachęca chrześcijan do dobrego życia, płacenia podatków, stosowania się do zasad społecznych; tak powinno wyglądać nasze życie w normalnych czasach. To jednak nie oznacza zakazu podnoszenia głosu, gdy dzieje się niesprawiedliwość i łamane są prawa słabszych, czy ludzie wzywani są do czynienia zła. Słowo Boże nie pozwala nam być obojętnymi na takie sytuacje. Despotyczna władza często sięga po argument posłuszeństwa, by wymóc na ludziach podporządkowanie i ich zniewolić, a nawet nakłonić do czynienia zła. Historia nazizmu i ówczesna sytuacja polityczna w Niemczech są tego najlepszym przykładem – kościół i społeczeństwo milczało wobec zbrodni, która dokonywała się na ich oczach.

Philip Zimbardo, psycholog społeczny badający mechanizmy wyboru zła przez człowieka, zauważył: „W całej historii zdecydowanie więcej zbrodni popełniono z powodu posłuszeństwa wobec władzy, niż nieposłuszeństwa. Tak więc to nie sprzeciw, nie bunty i nie odmieńcy są zagrożeniem dla społeczeństwa. Prawdziwym zagrożeniem dla wszystkich społeczeństw są ludzie ślepo posłuszni wobec władzy”

Porzuć pesymizm, mamy wpływ na świat!

Choć może nam się wydawać, że mamy niewielki wpływ na to, co dzieje się wokół nas, to jednak warto zobaczyć szerszą perspektywę. Bóg wzywa nas w swoim Słowie do zaangażowania w sprawy społeczne i polityczne, bo chce nas, swoje dzieci, używać do wprowadzania zmian w świecie, który kocha i o który się troszczy. Jak pisze J.Stott, Bóg daje nam moc, by wpływać na świat:

Moc modlitwy – to nasz obowiązek, aby modlić się o tych, którym dzieje się krzywda, o władzę, o sprawy społeczne, o polityków (1 Tym. 2;1-2). „Przede wszystkim więc napominam, aby zanosić błagania, modlitwy, prośby, dziękczynienia za wszystkich ludzi, za królów i za wszystkich przełożonych”. Czasem nasza modlitwa jest dziękczynieniem, czasem błaganiem o zmianę.

Moc prawdy – jeśli wierzymy w prawdę zawartą w ewangelii, mamy stać się jej orędownikami. Powinniśmy potrafić wytłumaczyć się z naszej nadziei, naszej wiary, znać Boże zasady. Potrzebujemy ludzi, którzy będą świadkami tej prawdy w mediach, kulturze, dyskusji politycznej – głos chrześcijan powinien być słyszany. (Rzym.1,16) „Systemy niesprawiedliwości są oparte przede wszystkim na kłamstwie i kiedy to się demaskuje, to trafia się w samo jądro tego systemu.” (L.Wiśniewski)

Moc przykładu – wszędzie tam, gdzie chrześcijanie żyją naśladując Jezusa, są znakiem dla świata, pokazując czym jest Królestwo Boże (sprawiedliwi pracodawcy, uczciwi pracownicy, troskliwi opiekunowie, kompetentni specjaliści itp.).

Moc wspólnoty – Szatan przynosi rozłam, ale wszędzie tam, gdzie chrześcijanie potrafią się zjednoczyć wobec dobrego celu, zaczynają być znaczącym głosem. Wystarczą 2% społeczeństwa, zjednoczone wokół wspólnej wizji czy celu sprawiedliwości społecznej, by trwale zmienić cała kulturę. Rolą Kościoła, a więc i ludzi z których się składa, jest nie tylko obecność na nabożeństwie, modlitwa, uwielbienie, wysłuchanie kazania. Naszą rolą jest również wyjście do świata, bycie solą i światłością, przynoszenie obecności Jezusa tam, gdzie panuje ciemność i ból. Religijność pozbawiona miłości i służby innym ludziom jest zwykłą hipokryzją.

Bogna Kuczyńska
pastorowa z Siennej, dyrektorka Chrześcijańskiej Poradni

Stale zachęcamy do głośnych, indywidualnych modlitw w czasie nabożeństw, aby podkreślić znaczenie osobistej relacji człowieka z Bogiem. Kościół jest wspólnotą, ale gdy jesteśmy wszyscy razem, modlitwy stają się ważnym przypomnieniem, że nasza wspólnota zbudowana jest z konkretnych osób i ich osobistej wiary. Modlitwa jest świadectwem tej indywidualnej drogi człowieka z Bogiem i to jest niezwykle zachęcające. Widać w niej autentyczność wiary, realność przeżyć. Dobrze pamiętam z moich własnych chrześcijańskich początków, jak wchodziłem na nabożeństwa w zborze przy ul. Mennonitów w Gdańsku. Słuchając indywidualnych modlitw, miałem poczucie, że ci ludzie naprawdę wierzą w Boga. Widziałem, że jest On dla nich kimś żywym i bliskim – i sam również chciałem tego doświadczyć.

Warto się modlić głośno również dlatego, że to, co mówimy do Boga, może być naszą służbą dla innych. Bywa, że słowa modlitwy mają znaczenie prorocze, ale nawet gdy tak nie jest, możemy odebrać z czyjejś modlitwy coś dla siebie, chociażby świadomość, że przeżywamy podobne emocje i zmagamy się z podobnymi problemami. W tym sensie czyjaś publiczna modlitwa może być dla nas znakiem od Boga, może nas budować i zmieniać.

W jaki sposób się modlić? Przede wszystkim szczerze. Niech nasze modlitwy będą wyrazem prawdziwych przeżyć, czymś ciągle aktualnym i aktualizowanym. Nie mamy zwyczaju wygłaszać pacierzy, nie posługujemy się określonymi regułami czy formułkami. Unikajmy powtarzalności, automatyzmu, albo modlitwy wynikającej z poczucia zadania, które trzeba zrealizować.

Równie ważne jest to, by nie koncentrować się na sobie samym i swoich potrzebach, ale raczej na Bogu, jego charakterze i Jego chwale. Oczywiście w modlitwie jest miejsce na prośby, ale niech punktem wyjścia będzie wdzięczność, a celem – uwielbienie.

Przywiązujmy wagę do słów – unikajmy automatyzmu, powtarzania cudzych fraz, słów-wytrychów, które pełnią rolę przecinków. To czyni modlitwę karykaturalną i zamiast budować, odpycha. Lepiej modlić się krócej, niż wypowiadać słowa pozbawione znaczenia.

I dwa ostatnie hasła, które warto wziąć pod uwagę: intencja i intonacja. Intencja musi być właściwa – kierujmy modlitwy do Boga, a nie do ludzi. Modlitwa nie jest i nie może być narzędziem wywierania presji na ludzi, załatwiania swoich spraw, przekonywania do swoich racji. Intonacja to z kolei swoista melodia modlitwy – starajmy się, by nasze modlitwy były raczej słodką pieśnią dla Boga, niż tubą potępienia i oskarżeń wobec ludzi.

A przede wszystkim – módlmy się! Módlmy się chętnie i z wiarą. Bóg słyszy i odpowiada na modlitwy, zmieniając naszą rzeczywistość i nas samych. To najważniejszy powód, dla którego warto się modlić.

Arkadiusz Kuczyński
pastor zboru na Siennej

Często, a szczególnie w okresie kampanii wyborczych, słyszymy i nierzadko sami powtarzamy stwierdzenie: „Kościół nie powinien mieszać się do polityki”. Tylko czy zastanawiamy się, jaki jest jego sens?

Polityka na kazalnicy

Historycznie, chrześcijanie w różnych regionach świata przyjmowali wobec władzy cały wachlarz postaw: od posłuszeństwa czy wręcz służalczości (wszak władza pochodzi od Boga – Rzym. 13,1), do całkowitego odseparowania państwa i Kościoła, i niejako sprywatyzowania spraw religii (bo „co jest cesarskiego, cesarzowi, a co Bożego, Bogu” – Mt 22,21). Każda z nich eksponuje jakiś jeden fragment prawdy i w pewnych sferach niedomaga. W Polsce tradycyjne kościół katolicki był stróżem patriotycznej tożsamości, a kościelne ambony – narzędziem walki z opresyjnym systemem. Transformacja ustrojowa nie zmieniła tego trendu, choć to, co wówczas nazywaliśmy walką o wolność, dziś jest raczej partyjną agitacją. W środowiskach ewangelicznych, tradycyjnie bardziej powściągliwych, również nie brakuje politycznych wątków. Romans polityki i Kościoła coraz częściej budzi niesmak. „Kościół nie powinien mieszać się do polityki!”.

Kościół, czyli kto

Z perspektywy Biblii to stwierdzenie jest jednak dość kłopotliwe. Wszak Kościół to nie hierarchowie, a każdy człowiek, którzy wierzy w Jezusa i przez chrzest wszedł do wspólnoty wiary. Kościół to „wy sami, jako kamienie żywe” (por. 1 Piotra 2,5). To ja i ty! Jeśli chrześcijanie – wszyscy – przestaną angażować się w sprawy państwa, czeka nas na tej ziemi bardzo ponura przyszłość. Przecież każdy człowiek wyznaje w życiu jakieś wartości i kieruje się jakimiś priorytetami – nie istnieją ludzie „neutralni światopoglądowo”. I choć w różnym stopniu mogą te poglądy eksponować, będą one miały wpływ na decyzje, które podejmują, sposób rozumienia swoich obowiązków i moralne standardy widoczne w prywatnym życiu i publicznej służbie.

Lepiej więc niech Kościół – biblijnie rozumiany – „miesza się” do polityki, i niech robi to powszechnie! Niech wierzący głosują w wyborach i referendach, niech zasiadają na wszystkich szczeblach władzy. Jest przecież duża szansa, że ktoś, kto szczerze kocha Boga, będzie uczciwie dbał o dobro różnych grup społecznych, a skoro wierzy Bożym przykazaniom, sumienie nie pozwoli mu np. kraść. Rzecz jasna, ustne deklaracje niczego jeszcze nie gwarantują – wielu ludzi z pobożnymi minami poniżało, zaniedbywało, oszukiwało. Jednak zalecenie Pana Jezusa, by być światłością świata i solą ziemi, dotyczy także, a może – tym bardziej – sytuacji, gdy wierzący człowiek ma możliwość oddziaływać na innych i może czynić to na wielką skalę.

Niebezpieczne związki

Każdy z nas intuicyjnie wyczuwa, że za apelem, by Kościół nie angażował się w politykę, stoi jednak zupełnie inna intencja. Zarzut ten dotyczy przede wszystkim przywódców Kościoła, którzy wykorzystują swój autorytet i używają kazalnicy do promowania konkretnych opcji politycznych i kandydatów. Zaciera się wtedy granica między Królestwem Bożym i ludzką władzą, a stojące za takim postępowaniem motywacje budzą uzasadnione wątpliwości. Dochodzi do manupulowania ludźmi, by ze względu na swoją pobożność popierali czyjeś partyjne interesy.

Co w tym złego? Potencjalnie wszyscy mogliby zyskać – zwłaszcza, gdy wybrana partia lub kandydat odniesie polityczny sukces. Takie myślenie jest jednak bardzo krótkowzroczne. Po pierwsze, Kościół wikła się w zależności, które szybko mogą przerodzić się w ciężkie brzemię. Po drugie, nie jest możliwe, by wszyscy chrześcijanie głosowali dokładnie tak samo. Lansowanie jednej opcji wyboru musi niszczyć jedność i zasiewać niepotrzebną wrogość w domu Bożym. Po trzecie wreszcie, i chyba najważniejsze, jest tylko jeden sprawiedliwy – Jezus Chrystus. Możemy wybrać lepiej lub gorzej, ale każdy człowiek w jakimś aspekcie w końcu nas rozczaruje. Świat władzy niesie za sobą wiele pułapek, a ludzie popełniają błędy. Nie warto udzielać „boskiego namaszczenia”, gdy Bóg wcale nam tego nie zlecił, a lojalność wobec – jak się wydawało – najświętszego nawet z polityków, może być ostatecznie kompromitacją dla Kościoła.

Na kogo mam zagłosować?

Dobrze więc, ale na kogo mam oddać swój głos? Skoro słyszymy w kościele wskazówki dotyczące etyki pracy, moralności seksualnej, zarządzania pieniędzmi czy budowania relacji międzyludzkich, czy musimy milczeć na temat polityki? Z pewnością nie. Jest kilka zasad, które mogą być dla nas jak drogowskazy.

Wiele fragmentów Pisma Świętego mówi o obywatelskiej postawie, a Bóg zaleca nam, byśmy „starali się o pomyślność miasta, bo od jego pomyślności zależy nasza pomyślność” (Jer 29,7). Pierwszą zasadą będzie więc zatroskanie o dobro ziemskiej ojczyzny, przejęcie się jej losem. W praktyce – w obecnych okolicznościach – oznacza to wzięcie udziału w wyborach i poświęcenie czasu, by poznać kandydatów i ich ofertę, a następnie dokonać możliwie rzetelnej oceny. Możemy modlić się o mądrość, szukać dobrej rady – ale w swoim wyborze powinniśmy mieć na uwadze dobro naszej ojczyzny i jej mieszkańców.

Druga zasada dotyczy emocji wobec politycznych przeciwników. Gra o władzę przyjmuje niejednokrotnie formę bezwzględnych słownych przepychanek. W kampaniach wyborczych słyszymy co najmniej tyle samo agresji i nienawiści, co obietnic i barwnych wizji przyszłości. Łatwo poddać się tej retoryce i zacząć – jak mówi Biblia – zabijać słowem (Przyp. 18). Tymczasem w Liście Jakuba 1,26 napisano: „Jeśli ktoś sądzi, że jest pobożny, a nie powściąga języka swego, lecz oszukuje serce swoje, tego pobożność jest bezużyteczna”. Nie pozwalajmy na to, by w naszych własnych głowach i sercach, polityczna rywalizacja przeradzała się w prawdziwą wojnę.

I wreszcie trzecia wskazówka. Pamiętajmy, że choć Polska jest ojczyzną, w której obecnie żyjemy i o którą mamy się troszczyć, jesteśmy tu zaledwie wędrowcami, pielgrzymami. Jako Dzieci Boże czekamy na lepszy dom i lepszą rzeczywistość, wspaniale opisaną w 21. rozdziale Objawienia św. Jana:Oto przybytek Boga między ludźmi! I będzie mieszkał z nimi, a oni będą ludem jego, a sam Bóg będzie z nimi. I otrze wszelką łzę z oczu ich, i śmierci już nie będzie; ani smutku, ani krzyku, ani mozołu już nie będzie; albowiem pierwsze rzeczy przeminęły…”. Zanim więc zamieszkamy w Nowym Jeruzalem, nie będzie ani doskonale sprawiedliwego społeczeństwa, ani idealnie zorganizowanego państwa czy życia w pełni szczęścia. Mając tę świadomość, możemy mieć realistyczne oczekiwania wobec ludzi władzy, a także zdrowy dystans do politycznych potyczek. Nie potrzebujemy nowego mesjasza. Przecież z każdym dniem jesteśmy bliżej chwili, gdy wypełni się tęsknota Króla Dawida, wyrażona w Psalmie 72: „Niech mu oddają pokłon wszyscy królowie, Niech mu służą wszystkie narody!”. My zaś, oczekując na naszego Pana, możemy być świadectwem i znakiem, że Jego Królestwo jest już w nas.

Weronika Czajko
autorka tekstów na www.nieboiziemia.pl

W jaki sposób mąż ma być głową rodziny?

W Bożym Słowie koncepcja „głowy” pojawia się wielokrotnie: A chcę, abyście wiedzieli, że głową każdego męża jest Chrystus, a głową żony mąż, a głową Chrystusa Bóg (1 Kor 11:3). Apostoł Paweł mówi o Bożym porządku, o prawdziwym duchowym autorytecie, o ochronie i źródle zaopatrzenia. Tam, gdzie w Biblii pojawia się słowo „głowa”, oznacza ona źródło, zaopatrzenie i ochronę, a nie panowanie na zasadzie przemocy i nacisku. Głowa w biblijnym znaczeniu nie degraduje. Bóg pragnie być źródłem zaopatrzenia i ochrony dla każdego człowieka w osobie Jezusie Chrystusa. Głowa podnosi, a nie pogwałca godności, człowieczeństwa, kobiecości i bycia córką Boga, Króla królów! Taki przykład dał nam Jezus Chrystus. Czy ta koncepcja pasuje do dzisiejszego świata? Koncepcja głowy jest nadal bardzo ważna i aktualna. Nigdy nie została odwołana. Właściwe zrozumienie tego, co Bóg mówi na ten temat w Piśmie Świętym, ma potężne znaczenie nie tylko dla małżeństwa, dla rodziny, ale nade wszystko dla Kościoła i ogólnie dla relacji między ludźmi.

Jeżeli mąż uznaje Jezusa Chrystusa jako swoją głowę, i jest głową dla swojej żony, czyli ochroną, zaopatrzeniem, tym, który się o nią troszczy, pielęgnuje, zaopatruje, to która z nas, kobiet, chciałaby z tym walczyć? Pod taką głową warto się skryć, rozkwitać i rozwijać swój potencjał. Ale czy takie podejście zostawia przestrzeń na inicjatywę kobiety?

Uznanie głowy oznacza poważanie, szacunek dla pozycji autorytetu, którą dana osoba zajmuje. To dotyczy nie tylko małżeństwa czy rodziny. Dotyczy to również szacunku dla przełożonych w pracy czy osób zajmujących konkretną pozycję autorytetu w Kościele, we władzy państwowej itp. Uznanie czyjegoś autorytetu w żaden sposób nie pozbawia nas własnego autorytetu, możliwości rozwoju, czy wychodzenia z osobistą inicjatywą. Wręcz przeciwnie. Słowo Boże zapewnia, że kiedy szanujemy autorytety ustanowione nad nami, to sami zostaniemy postawieni w pozycji autorytetu i będziemy szanowani. Są osoby, które nigdy nikogo nie szanowały. Postawione w pozycji władzy próbują siłą wymusić dla siebie szacunek.

Jak żona może praktycznie zachęcać męża do bycia prawdziwym mężczyzną?

Przede wszystkim poprzez szacunek, a nie osądzanie, czy spełnia nasze niewypowiedziane oczekiwania. Poprzez zachęcanie i podziw dla niego jako mężczyzny. To my, żony, pomagamy mężom zająć właściwe miejsce w tej Bożej koncepcji. Warto doceniać każde pozytywne działanie, każdy odruch serca. Nawet jeśli nie jest to tak doskonałe, jak „my byśmy to zrobiły” (śmiech). Ważne są słowa jakie wypowiadamy do naszych mężów. Słowa błogosławieństwa wytyczają to, kim mogą się stać, a modlitwy zapraszają Boga do tego procesu przemian. Co robić, jeśli role w małżeństwie się zamieniły? Czy to źle?? Coraz częściej słyszę taki opis małżeńskiej relacji: „u nas jest biblijnie, tylko odwrotnie”. Brzmi to jak dobry dowcip, ale rezultaty są opłakane. Wszystko, co nie jest zgodne z Bożym porządkiem, przynosi ból i cierpienie.

Zawsze staram się przekonywać żony i matki, że nie muszą być równocześnie żonami i głowami domu, a dla swoich dzieci nie muszą być matkami i ojcami jednocześnie. Pozwólmy naszym mężom być mężczyznami: mężami dla nas i ojcami dla naszych dzieci. Czasami wydaje się, że my, kobiety, jesteśmy zbyt niecierpliwe w tych kwestiach i nie dajemy mężczyznom przestrzeni, by dojrzeli do tych ról w swoim tempie i na swój sposób. Nie stawiajmy siebie w roli pośrednika pomiędzy dziećmi i ich tatą. Kiedy dziecko przychodzi z prośbą: „mamusiu, powiedz tatusiowi”, nie dajmy się wciągnąć w tę pułapkę. Od razu zachęćmy dziecko do osobistego kontaktu, by nawiązał się dialog pomiędzy nim a ojcem. Możemy zachęcić małe dziecko: „tatuś na pewno się ucieszy, jak sam mu to powiesz”. Uczmy nasze dzieci również wrażliwości na to, kiedy jest najlepszy czas, by rozmawiać z tatą o trudnych rzeczach. Same też musimy się tego uczyć.

A jeśli żona czuje, że to ona prowadzi rodzinę, zwłaszcza w kwestiach duchowych? Że wręcz ciągnie swojego mężczyznę do kościoła?

Mężczyzna potrzebuje męskiego przykładu. Potrzebuje zaangażowania w rozwijanie swojej własnej relacji z Bogiem w męskiej grupie studium biblijnego. Potrzebuje modlitw w męskim gronie i męskich zadań dla Bożego Królestwa. Potrzebuje wyzwań, które będą wnosiły coś ekscytującego w jego życie. On sam musi odkryć, że życie z Bogiem nie jest ani nudne, ani zbyt sentymentalne.

Jakie zachowania kobiet niszczą męską inicjatywę? Czego nie robić, by nie zabijać męskości?

Główny problem u większości mężczyzn polega nie tyle na zabijaniu męskości, ile na braku tych dobrych przykładów – co to znaczy być prawdziwym mężczyzną i czym naprawdę jest męskość.

Dorastający chłopcy najczęściej wychowywani są przez matki, babcie, opiekunki; w szkole uczą je panie nauczycielki, a gdy im coś dolega, leczą ich panie lekarki. Gdy chcą coś kupić, obsługiwani są przez panie ekspedientki. W szkółce niedzielnej o Bogu uczy ich „ciocia” z kościoła. Wielka szkoda, że w większości kościołów nauczania dzieci nie prowadzą także mężczyźni. W tym najważniejszym okresie rozwoju brakuje chłopcom najczęściej obecności ojca i znaczących mężczyzn, a otacza ich bardzo sfeminizowany świat. Pytanie zatem brzmi: w oparciu o jaki wzorzec mają budować swoją męskość? W oparciu o nieobecnego ojca czy filmowego gangstera?

No właśnie?

To jest naprawdę potężne wyzwanie i zadanie dla ojców: bądźcie obecni w życiu swoich dorastających synów. ( I oczywiście także w życiu córek, ale to inny temat). Żadna z nas kobiet nie zastąpi dobrego wpływu mężczyzny, ojca w szczególności.

Mężczyzna wkracza z tego kobiecego świata wprost w małżeństwo…

Nawet najlepsza żona nie nadrobi strat z dzieciństwa swojego męża. Żona nie wychowuje swojego męża. Ona ma być żoną, a nie jego nauczycielką. To mieli zrobić mądra matka i dobry ojciec! Każdy związek małżeński praktycznie przechodzi taki etap, że małżonkowie chcieliby zmienić współmałżonka „na swój obraz i podobieństwo”. Im szybciej się zreflektują, że to jest ślepa uliczka, która nie ma dobrego zakończenia, tym lepiej. Nie walczmy z tym, jak zostaliśmy obdarowani przez Stwórcę. Niech nasze osobowości się uzupełniają, temperamenty harmonijnie współgrają, a staniemy się piękną całością.

Jak może to wyglądać w praktyce?

Warto wiedzieć, że potrzeby mężczyzn i kobiet bardzo się między sobą różnią. Nie możemy oceniać wszystkiego z naszej subiektywnej perspektywy. Włóżmy wiele twórczej inwencji w odkrywanie świata mężczyzny, który jest naszym mężem. Będziemy zaskoczone jak ten świat jest inny od naszego. I to wcale nie znaczy, że jest przez to gorszy. Pozwólmy, by te różnice nas zaciekawiały, fascynowały, a nie rozdrażniały.

Co jeszcze może zrobić żona? Wzmacniać wszystko to, co dobre, doceniać. I jasno, czytelnie komunikować swoje potrzeby. Cieszyć się tym, co uzupełnia jej własne cechy. Nie krytykować, nie wyśmiewać, nie poniżać, szczególnie publicznie, i nie obgadywać przed znajomymi. Pozwolić mężczyźnie zatroszczyć się o siebie i o dzieci. To wyzwala w mężczyźnie najpiękniejszy wymiar męskości.

Kobiety świetnie radzą sobie praktycznie we wszystkich dziedzinach życia. Dobrze organizują i dobrze zarządzają. Powierza się im coraz więcej odpowiedzialności w Kościele. Dlaczego Kościół potrzebuje mężczyzn?

Kościół bez mężczyzn to katastrofa. To tak, jakbyśmy zapytali czy jest możliwe powstanie nowego życia bez udziału mężczyzny. Wszędzie tam, gdzie zaburzymy Boży plan i Boży porządek, w efekcie ustaje pomnożenie i rozwój, zatrzymujemy życie. Pochodzę z rodziny chrześcijańskiej, w której zarówno ze strony mojej mamy, jak i taty mężczyźni byli zawsze silnymi osobowościami, oddanymi Bogu i Kościołowi. Tacy byli moi dziadkowie, taki jest mój tato i taki jest mój mąż. W tych rodzinach kobiety zawsze były zaangażowane w służbę Bogu w Kościele, zgodnie ze swoim obdarowaniem. Miały w tym wolność i nie konkurowały z mężczyznami. Wiem, że to wielka łaska i błogosławieństwo od Boga. Już czas, aby mężczyźni powstali w Bożym autorytecie i w Bożym powołaniu, w poczuciu godności i bezpieczeństwa. Taki ma być Kościół czasów ostatecznych. Pełen jasności i chwały Boga, który stworzył człowieka na swój obraz, jako mężczyznę i kobietę. Dopiero zespolenie cech męskich i żeńskich jest prawdziwym obrazem Boga, również jako wzór dla następnego pokolenia. Bez dobrego współdziałania mężczyzn i kobiet w przestrzeni Bożego porządku i otrzymanych darów łaski, Kościół będzie daleki od obrazu Oblubienicy, po którą Jezus Chrystus pragnie przyjść!

Rozmowa z Aliną Wieją (1956-2018), założycielką Chrześcijańskiej Fundacji Życie i Misja, dyrektor Instytutu Poradnictwa Chrześcijańskiego, redaktor naczelną czasopisma „Nasze Inspiracje”, autorką, wykładowcą. marzec 2012, źródło: Chrześcijanin 0106/2012, rozmawiała W. Czajko

Nowy rok, 365 dni, 8760 godzin, ponad 500 tysięcy minut.

Jedyną prawdziwie wartościową monetą jest czas. Możemy ją zainwestować, roztrwonić, ktoś lub coś może nam ją ukraść. Wczorajszy dzień jest już historią. Dziś jest jeszcze w twoich i moich rękach.

W księdze Sędziów 16,1-3 jest zapisana dość dziwna historia. Jej bohater, Samson, był postacią barwną – taki starożytny celebryta, a nawet skandalista. Z drugiej strony był przez Boga przeznaczony do wypełnienia ważnej misji. Szczerze mówiąc, Samson to człowiek daleki od ideału. Jak widać, wtedy i dzisiaj, wiara nie zawsze idzie w parze ze zdrowym rozsądkiem. Wiara ratuje nas od duchowej śmierci, ale nie od głupoty. Tarcza wiary nie służy do tego, by chować za nią swoje słabości!

Samson miał wielu wrogów. Czyhali na jego życie. Czytamy, że miał zostać zabity następnego ranka. Ty nie musisz mieć takich wrogów jak Samson, by przegrać swoje życie. Można przegrać bez rozlewu krwi: walkowerem, apatią, strachem, brakiem przebaczenia, zazdrością, lenistwem, brakiem duchowej dyscypliny. Przegrać to niekoniecznie utracić zbawienie. Porażka to minięcie się z najlepszym przeznaczeniem, z planem A.

Ale Samson nie czekał aż rano ktoś otworzy bramę miejską, a ktoś inny go zaatakuje. Wstał o północy i wyrwał bramę z futrynami, po czym zaniósł ją na pobliską górę. Zamknięte drzwi nie oznaczają, że nic się nie da zrobić. Czasem życie wymaga wyrywania drzwi z futryną!

Kiedy Jezus przyszedł na ziemię, zastał wiele zamkniętych drzwi. Jan o Jezusie napisał: „do swej własności przyszedł, ale go nie przyjęli…”. To, że stoisz przed zamkniętymi drzwiami niekoniecznie oznacza, że zamknął je Bóg. Być może myślisz, że jeśli coś jest wolą Bożą, to drzwi będą szeroko otwarte. To prawda, ale tylko częściowo. Równie dobrze możesz być w centrum woli Bożej i mieć przed nosem szczelnie zamknięte drzwi.

Skoro w niektórych krajach świata nie można otwarcie głosić Ewangelii, drzwi do służby są zamknięte, czy to oznacza, że ten stan rzeczy jest Bożą wolą? Skoro ludzie w Europie nie są zainteresowani Bogiem, czy to oznacza, że nie mamy im nieść Chrystusa?

Piotr i Jan powiedzieli kiedyś: „My nie możemy milczeć…”. Jeśli czekamy z głoszeniem Ewangelii na zaproszenie, pozyskamy niewielu. Nie czekaj biernie na otwarte drzwi! Może już czas wyrywać je z futryną?

Jeśli chcesz wygrać życie, chcesz pozytywnie zmieniać świat, chcesz głosić Chrystusa, wyjść za mąż, ożenić się, zdobyć pracę, przebiec maraton, schudnąć 10 kg, założyć kościół, zarobić pieniądze, wyjechać na misję – to wiedz, że będzie trzeba wyrwać z futryną niejedne drzwi. Pewien fajny gość o imieniu Jozue wcale nie otrzymał kolorowego zaproszenia z Jerycha. Co więcej, Jordan nie był płytkim strumykiem. A Bóg powiedział do niego: „Tylko bądź odważny!”. Nie bój się, nie panikuj gdy zobaczysz zamknięte drzwi.

Jakie drzwi dzisiaj są przed tobą zamknięte, a jednak wiesz, że powinieneś je otworzyć? Być może nie trzeba czekać, aż się same uchylą… Być może determinacja, wiara, odwaga i mądrość okażą się wystarczającym ładunkiem wybuchowym. Posługując się przenośnią Apostoła Pawła, możemy w tym roku zburzyć trochę warowni. Niech niektóre, dotąd zamknięte drzwi, zostaną otwarte – nie dzięki naszym muskułom, ale dzięki mocy Ducha Świętego.

Mariusz Muszczyński
pastor, autor książek, pisze w portalu NieboiZiemia.pl

Pan Bóg zaplanował, że małżeństwo jest czymś dobrym dla człowieka. Oczywiście niektórych powołuje do tego, by byli sami, a innych powołuje do życia w małżeństwie, ale nigdzie w Piśmie Świętym nie jest napisane, że człowiek, który chce służyć Bogu, musi być sam. W związku z tym protestanci przestali uznawać celibat, który na przestrzeni wieków został stopniowo wprowadzony przez kościół rzymskokatolicki jako jedyny model życia swoich duchownych. A więc nasi duchowni mogą zakładać rodziny, a większość zielonoświątkowych pastorów ma żonę (i dzieci).

Czym zajmuje się żona pastora? Każda pastorska rodzina znajduje się w innej sytuacji, zbory mają różną wielkość i często pastor wykonuje zupełnie inną pracę zarobkową, a służbę pełni społecznie. Sienna na pewno jest ewenementem w skali kraju, bo jesteśmy dużym kościołem i służba pastorska jest jednocześnie formą etatowej pracy. Co więcej, ja również jestem pracownikiem kościoła – nie jako żona pastora, ale jako Bogna Kuczyńska. Zajmuję się przede wszystkim Poradnią Chrześcijańską – organizowaniem i rozwijaniem jej działań, a także psychoterapią. Spotykam się zarówno z osobami, które potrzebują pomocy terapeutycznej, jak i wsparcia duszpasterskiego czy emocjonalnego. Poradnia to moja główna praca, ale nie jedyna – jestem też dyrektorem biura, czyli dbam o kwestie administracyjne, pracownicze, a także decyzje związane z remontami, wyposażeniem, funkcjonowaniem budynku. A poza tym jest wiele rzeczy, którymi zajmuje się nie jako pracownik, ale jako pastorowa – choć te sfery mocno się zazębiają. Inicjuję nowe służby w zborze i wspieram je w funkcjonowaniu, pomagam liderom, przygotowuję wykłady, konferencje. Od lat angażuję się w nasz chór Sienna Gospel Choir – i choć lubię śpiewać, jest to nie tylko hobby, bo jestem duszpasterzem chóru, służę rozmową i wsparciem. Co tydzień dzielę się Słowem Bożym w czasie prób, aby chórzyści mogli nie tylko śpiewać, ale też wzrastać duchowo. Oprócz tego jestem członkiem zarządu SGC, a więc angażuje się w podejmowanie wszystkich strategicznych decyzji, a także dyrektorem administracyjnym Szkoły Gospel. I wreszcie jest też cała sfera działań związanych ze wspieraniem mojego męża – wspólne uczestniczenie w oficjalnych spotkaniach, odwiedzanie zborowników, zajmowanie się gośćmi zboru i codzienna troska o kondycję naszej wspólnoty.

Niewątpliwie praca w kościele narzuca nietypowy tryb życia – najwięcej pracujemy w weekendy i wieczorami, czyli wtedy, gdy większość rodzin spędza czas razem, odpoczywając. Nasze dzieci są już dorosłe (Monika nieco ponad rok temu wyszła za mąż, Szymon studiuje), ale kiedy były mniejsze, musieliśmy znaleźć swój pomysł na funkcjonowanie naszej rodziny. Dzieciaki mogły albo siedzieć same w domu, albo mogliśmy je włączyć w swoją służbę, zachęcając do tego, by razem z nami uczestniczyły w życiu kościoła. Wybraliśmy ten drugi model i z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że się udało, i że to ubłogosławiło nas wszystkich. Z drugiej strony trzeba mieć świadomość presji ludzkich oczekiwań, jaka dotyka pastorskie rodziny. Pojawia się pokusa, by stwarzać wrażenie rodziny idealnej, choć wiadomo, że takie nie istnieją. Chcemy być sobą, a nie kreować się na kogoś, kim nie jesteśmy.

Spędzam w kościele większość mojego czasu i mogę powiedzieć, że żyję swoją pracą – nie tylko dlatego, że mam dużo obowiązków, ale dlatego, że moja praca jest moją największą pasją. A kiedy potrzebuję oderwać myśli, sięgam po kryminały i książki sensacyjne lub spaceruję – mieszkamy na Powiślu, więc spacery nad Wisłą czy w pobliskich parkach pomagają mi się zrelaksować i wyciszyć. Jestem wdzięczna Bogu za to, co mogę robić, bo wiem, że możliwość pełnego zaangażowania w służbę Kościoła, bez ograniczeń spowodowanych pracą zawodową, to wielki dar. Cieszę się, że mogę w ten sposób, razem z moim mężem realizować swoje powołanie.

Bogna Kuczyńska pastorowa z Siennej, dyrektorka Chrześcijańskiej Poradni

Coś cię nurtuje?

Zaproponuj pytanie, pisząc na info@sienna.waw.pl lub umów się na osobiste spotkanie z pastorem lub duszpasterzem.